IV Maraton Gór Stołowych, 6.7.2013
Relacja Łukasza Kulczewskiego czyli "Historia o tym jak zostałem cyborgiem"
Pasja, optymizm, sentyment
Historia ta ma swój początek w lutym 2013 roku. W tym to miesiącu ruszyły zapisy na IV Maraton Gór Stołowych. Tak więc pewnego lutowego dnia o godzinie 0.15 wstałem aby zgłosić swój akces do tych zawodów. Wypełniłem formularz i ku mojemu zaskoczeniu byłem już 147 osobą która się zapisała (zapisy ruszyły o godzinie 0.00 – limit miejsc – 600). Niezwłocznie dokonałem opłaty i przy moim nazwisku pojawiło się OK – zawodnik zgłoszony i opłacony.
Mijały kolejne miesiące i powoli zbliżała się data 6 lipca 2013 roku, czyli data startu. Sentymentalny powrót na szlaki, które pokonywałem z rodzicami w czasach mojego dzieciństwa, przybliżał się coraz szybszymi krokami. Pisząc teraz uważam iż zbyt optymistycznie podszedłem do tego startu. Nigdy nie biegłem dystansu dłuższego niż maraton (tu do pokonania miałem 46 kilometrów) no i przewyższenia +/- 4000 metrów. Uwierzcie te 4 kilometry więcej w górach robią różnicę, nie mówiąc oczywiście o różnicy wysokości. Teraz to wiem, ale przed startem nie robiłem z tego wielkiego problemu. A problem był większy niż mi się wydawało… ale o tym później.
5 lipca z moim Team Managmentem dotarłem do Pasterki gdzie odebrałem pakiet startowy. Super koszulka techniczna Salomona i magiczny numer – 400. Po dopełnieniu wszystkich formalności wróciliśmy do naszej bazy (Radków) na odpoczynek przed startem. Noc miałem ciężką, nie mogłem zasnąć. Nastał ranek 6 lipca. O godzinie 10 start, ale przed tym śniadanie i ruszenie do Karłowa, skąd na pieszo trzeba było pokonać 2,5 km na linię startu. Tu dotarliśmy około 9.10. Rozciąganie, lekki trucht, poprawienie pasa z wodą i oczekiwanie na start.
Nic nas nie zatrzyma
No i ruszyliśmy. Wystartowały 544 osoby, a ja wśród innych śmiałków/ szaleńców (niepotrzebne skreślić). Pogoda idealna do biegania około 18-19 stopni, pochmurno. Miód malina. Pierwsze trzy kilometry to wyprzedzanie. Na 3 kilometrze widzę mojego tatę, który robi zdjęcia i krzyczy: Spokojniej, spokojniej!!! Tu byłem pod koniec pierwszej setki. Do pierwszego punktu kontrolnego i bufetu (8 km) docieram po 48 minutach i 25 sekundach na 34 miejscu. Lekceważę bufet (duży błąd) i wypijam tylko kubek izotonika i kubek wody i lecę dalej na karkołomne zbiegi i masakrujące podbiegi. W ten sposób docieram do drugiego bufetu na 18 km. Zajęło mi to 1.49:19 (32 pozycja). Tu popełniam największy błąd całych zawodów. Lekceważę 2 bufet. Zjadam tylko ćwiartkę pomarańcza i kilka żelków i biegnę dalej.
Ból. Zwątpienie. Wytrwałość. Prawda o maratonie...
Nogi kręciły, widoki piękne i nadszedł 26 kilometr. Zaświeciła się jakaś kontrolka, której nigdy wcześniej nie widziałem. O co chodzi? Kontrolka miga, ja jakoś dobiegam do 27 kilometra i tu zapalają się kolejne światełka. O to chyba kontrolka poziomu paliwa. Jak to zero? Ale czuję że to nie wszystko. Prąd też ktoś odcina. Próbuję biec, ale nogi się uginają, przed oczami widzę mroczki. Jest źle, jest fatalnie. Staram się iść. Byleby dotrzeć do 3 bufetu. Tam jest mój Team i jakaś nadzieja. Jeszcze kilometr. Zatrzymuję się, opieram się o szlaban i spuszczam głowę. Jedyne co sobie powtarzam to: nie siadaj. Wciągam trzy żele energetyczne w ciągu 30 sekund. Kontrolka ciągle miga. Ale idę. Mijający mnie biegacze pytają czy wszystko ok., ale już dawno nie jest ok. Dotrę na oparach i zobaczymy czy serwis (czytaj bufet) pomoże. Ostatni zakręt i podejście i widzę Agatę. Widzę mojego tatę. Jest bufet (28 kilometr) do którego dotarłem na 75 miejscu po 3 godzinach 7 minutach i 39 sekundach. Agata widzi że jest źle. Lekko się trzęsę, jest mi zimno. Dosłownie rzucam się na bufet i bez opamiętania atakuję pomarańcze, arbuzy, wafelki i żelki popijając to izotonikiem i wodą. Dodatkowo biorę 2 tabletki magnezu (profilaktycznie). Pomyślałem że jeśli kontrolki nie zgasną to nie pobiegnę dalej. Nie będę ryzykował zdrowia na tak trudnej trasie. Mijają kolejne minuty (w bufecie spędziłem 17 i pół minuty!) i widzę jak gasną kolejne światełka. Silnik zaskoczył. Ładuję paliwo do pełna. Był to ostatni bufet z jedzeniem, a do mety jeszcze 18 kilometrów. Musi starczyć.
Powrót do życia
Odżyłem. Żegnam się z Agatą i tatą i ruszam. Wybiegam na około 120 pozycji, ale w tamtym momencie marzyłem żeby tylko ukończyć ten morderczy bieg. Za bufetem górka więc pod nią podchodzę pałaszując żelki które wziąłem z bufetu. Później było wypłaszczenie i nieśmiało przechodzę do truchtu. Jest dobrze. Nogi kręcą. Nieśmiało przyspieszam i wpadam w rytm. Na 33 kilometrze ponownie zobaczę moją małżonkę z tatą. Docieram tam w dobrej kondycji i mówię żonie że ten 3 bufet uratował mi życie. Skręcam i tylko słyszę jak żona krzyczy: Trzymaj się miśku!!! Na co odpowiedziałem: Dobrze!!! 13 kilometrów do końca. Następny raz zobaczymy się dopiero na mecie. Mijam kolejnych zawodników i po morderczym podbiegu pod Ostrą Górę docieram do 4 bufetu (38 kilometr – 4:44:50 – 75 pozycja). Nie znałem swojej pozycji ale po cichu liczyłem że może uda się załapać do pierwszej 100 (jak człowiek szybko zapomina co się działo 10 kilometrów wcześniej).
Dam radę!
Teraz wypłaszczenie i zbieg do drogi asfaltowej którą docieraliśmy do istnej wisienki na torcie – 666 schodów prowadzących na szczyt Szczelińca Wielkiego. Widzę przed sobą kilku zawodników. Już wiedziałem że skończę, że dam radę. Dostaję istnego kopa. Mijam wszystkich zawodników których mam w zasięgu wzroku, docieram do ostatniego wypłaszczenia skąd mam 200 metrów do mety, które pokonuję istnym sprintem. Ostatni zakręt i wpadam na metę!!! Panowie czytają mój czas 5:33:34 i 60 miejsce. Udało się. Skończyłem MGS!!! Najtrudniejszy maraton w Polsce. Na szyi wisi najcenniejszy medal. Był to bieg w którym wylałem litry potu, poleciała też krew z porozcinanych kolan, a na koniec były łzy że to się kończyło i że się udało. Że pomimo kryzysu dałem radę. Do mety dotarło 497 osób. Reszcie niestety się nie udało...
W chwili obecnej mam niesamowite problemy z chodzeniem. Schody są dla mnie przeszkodą niesamowitą. Dlatego też żona nazywa mnie cyborgiem (ze względu na mechaniczny chód). W ten właśnie sposób można zostać cyborgiem. Szczerze polecam!
Na koniec chcę podziękować mojej żonie i tacie którzy sprawili że pobiegłem dalej, że nie zwątpiłem. Dziękuje wam!!!
Po tym biegu jestem mądrzejszy, bo wiem że nie ma osób niezniszczalnych. Nauczyłem się czegoś o swoim organizmie. Wiem że do tego biegu trzeba się odpowiednio przygotować.
I wiecie co? Pomimo bólu jaki teraz czuję, kryzysów które przeżyłem w przyszłym roku tu wrócę aby powalczyć raz jeszcze.
Klub Biegacza Vamos Amigos Wrocław