top of page

BLOG OKOŁOKULINARNY HENRYKA

IMG-20231001-WA0002.jpg
IMG_20201108_113510 (1).jpg
IMG_20201108_180625.jpg
IMG_20201108_181719.jpg
San Sebastain, X.2023
 
Święty Sebastian patronuje handlarzom złomu i tapicerom. Ale ja nie o tym chciałem. San Sebastian Donostia jest miastem wielkości Sosnowca, albo Radomia. Lokalni kucharze mają tu 19 gwiazdek Michelin. Sprawa absolutnie unikalna, bo to są najlepsi ludzie w branży, złote epolety. Mistrzowie, być może bez intencji, zawieszają poprzeczkę pozostałym. I to widać we wszystkich knajpkach dookoła. Jak bardzo się starają i ile mają z tego przyjemności. Ci wielcy szefowie i ta rzesza mniejszych kucharczyków oni w coś wierzą. Oni pod każdym względem są lepszymi ludźmi od Andrzeja
5K Dalston Park Run, London.
listopada 2020

Kłuło mnie ostatnio z lewej i jakieś dwa tygodnie raczej słabo spałem. Zazwyczaj śpię

bardzo dobrze, pytałem więc- "czy to już?" Tego pięknego lata wielokrotnie rozmawiałem z

własną Mama- "Matko, ach Matko" i w odpowiedzi "Ach- Synu, Synu"... Mówiłem, że na

stare lata, kiedyś, chciałbym stare kości złożyć w starym kraju. I żeby to cywilizowany kraj

był i uśmiechnięty. Gdzie sąsiad nie będzie palił w piecu gumą, a inny nie wywiezie do lasu

starych mebli. Bo to "wszystkim służy". I że dzieci będą przychodziły tu na świat w wyniku

świadomych decyzji (w większości)... Aby nas Polaków nigdy nie zabrakło. "Bób, humus,

włoszczyzna".

 

Stąd ten tytuł- "Pies kocha PiS". Pies, jak wiadomo, jest najlepszym przyjacielem człowieka.

Jeśli kocha nas pies, to dobrze.

 

W ten weekend piękny weekend był nam dany. Z rana w sobotę zawiązałem więc trzewiki i ruszyłem na tradycyjną imprezę 5K Park Run. Wszyscy to przecież znamy i lubimy, co nie? Okoliczności były jednak takie, że pobiegłem sam. Współczesny świat zmaga się z

większymi problemami, co tu gadać.

 

Na początku dość dobrze pod górę, do takiego domku, gdzie mieszkał kiedyś Mark Twain,

który mówił o tych okolicznościach- "raj". Aleja dębowa szumiała mi nad głową "Pies kocha PiS", wtórowały papugi- Aleksandretty Zielone "Pies kocha PiS, Pies kocha...". ...i dalej już z górki. Dwa okrążenia wokół boiska do rugby i jestem na mecie. Najlepsza piątka od lat, 04:50/km. Piękny to był poranek. Byłem sam, ale jakby były nas tysiące. Nad tym wszystkim unosił się anielski śpiew dzieci poczętych "Pies xxxxx PiS". Mógłbym przysiąc.

 

Za oceanem mieli już widać dość tego jadu.

Mojego purpurowego imiennika sprawiedliwość, cokolwiek to znaczy, dopadła nad grobową deską.

Mark Twain powiedział kiedyś, że "religia powstała, gdy pierwszy kłamca spotkał pierwszego głupca".

Państwo wybaczą, coś mi do oka wpadło. To se przetre środkowym palcem. Coś do oczka

wpadło temu misiu...

Zaraz więc urodziny Pani Jadzi, mojej Mamy. Zaraz także Święto Niepodległości. Czego

będzie więcej w tym roku na ulicach? Kurdupli charakterologicznych, narodowych

ekskrementów, czy może uśmiechu? Solidarności?

 

Przypomnę, że to ja pisałem, ja sam tak sobie pomyślałem. Ja biegacz piątej kategorii w

lidze okręgowej.

Szuplak Henryk

Jaja to zdwojone ja* 

Henryk Szuplak, czerwiec 2014

 

     W to, że dzieweczka szła do laseczka i dookoła było zielono jeszcze uwierzę. Że miała dobre intencje i chciała myśliweczkowi dać chleba z masłem to także prawdopodobne tym bardziej, że myśliweczek był przypakowany i modnie wydepilowany. Szwarny był.         Dalej jednak wchodzimy na grząski grunt, a relacje świadków są sprzeczne. W tym miejscu ja się pytam - a jajka gdzie? Się pytam, pytam się! No zżarła normalnie razem z chlebem i masłem, bo kompulsywnie podjada już od świąt. A teraz łże, psia jej mać! Myśliweczek słusznie uznał, że to "zła kobieta" i cały wzięty u Jankiela kredyt mu przeje. Oddalił się więc w kierunku siniejącego w oddali słońca. Akurat drzwi, którymi można by "pierdolnąć" nie było pod ręką. I dobrze.

    W imię chleba i masła, i jajka świętego. Amen. Święta trójca, która stanowi punkt wyjścia do wielu gastronomicznych uciech. Michel Roux - jeden z ojców chrzestnych kulinarnej rewolucji na Wyspach - napisał nawet książkę na temat zatytułowaną po prostu "Jaja". Cała setka dobrych przepisów. Jego bratanek Michel Roux Junior kontynuuje rodzinne tradycje z dwoma gwiazdkami Michelin nad głową. A gdy nie gotuje, to biega maratony na trzy trzydzieści.
    W mojej  prywatnej TOP5 kiedykolwiek o tym myślę albo głośno mówię zawsze będą jajka Benedict. Wykwintne śniadanie w sam raz na weekend. Danie wymyślono w Nowym Orleanie, w jednej zacnej restauracji, którą właśnie zamknięto, bo rodzina pokłóciła się o kasę. Ale banał, nie?! Jajka Benedict to grzanki z szynką, jajkiem "w koszulce" i sosem hollandaise.  Zamiast szynki może być wędzony łosoś albo szpinak. Jajka gotujemy w wodzie z dodatkiem octu; woda nie może wrzeć zbyt gwałtownie. Nie dłużej niż 4 minuty i już. Sos hollandaise to emulsja z ubitych z odrobiną octu i soku z cytryny żółtek oraz klaryfikowanego masła. Przygotowujemy to w metalowej misce nad gotującą wodą powoli do żółtek dolewając masła, całość intensywnie mieszamy, aby nie wyszła z tego jajecznica. Sos ma mieć jednorodną konsystencję, być gładki jak aksamit. Doprawiamy solą i białym pieprzem. Patrząc więc od dołu - grzanka, szynka, jajko, na to hollandaise i może być szczypiorek jako garnisz. Sam seks na talerzu. Śniadanie dla kobiety, którą kochasz.
    I tak wypełniły się dni i ubyło nocy. Światło, jak to o tej porze roku, znowu zwyciężyło nad siłami ciemności. Gdzieś nad Brdą zakochana para Jacek i Barbara  poczęła syna, którego nazwą Boniek na cześć tego piłkarza z Hondurasu. Boniek za 24 lata zostanie mistrzem świata na mundialu organizowanym w Kostaryce, gdzie wskaźniki optymizmu społecznego skoczyły właśnie o pińćset procent.


* tytuł legalnie podsłuchany i wykorzystany bez niecnych prób destabilizacji u sowizdrzała Tymańskiego z Trójmiasta.

STARY KOGUT NIE MOŻE ALBO JESZCZE MOŻE

Henryk Szuplak,  maj 2014

     

      

     Dzień jak co dzień niby, ale jednak nie. Ulice puste, nikt nie klnie i przeklina, po chodnikach chodzi nikt. Zjednoczone Królestwo świętowało wczoraj głośno, obywatele dostali dziś wolne i nikomu nie chce się wcześnie wychodzić z barłogu. Czasem jednak tak jest, że nie ma znaczenia szczególnego czy chcemy, czy czegoś nie chcemy.

     Pub "Głowa króla" jeszcze zamknięty, Rudy - a więc fałszywy - klucznik spóźnia się jak zawsze. Przed wejściem zgromadziło się już kilka osób. To personel tej orbitalnej stacji, która przecieka na północy Londynu. Mirosław Hermaszewski, znany tu jako Miruś, gapi się w niebo cielęcym wzrokiem i uśmiecha się jak to cielę do własnych myśli. Berber z Algierii rzuca zaczepne spojrzenia, nic nie mówi, bo o czym tu gadać? Trochę z boku Madziar z Francuzem rozmawiają o futbolu, sporo przy tym gestykulacji. "Sroki z Kogutami, Kanonierzy z Czerwonymi Diabłami, Obywatele z Kanarkami, Czerwoni z Niebieskimi". "My na wyjeździe, oni w domu". Widzieli, wysłuchali komentarzy, mają swoje zdanie. Najważniejsza rozrywka klasy pracującej –  piłka, którą się kopie. Ale przecie to nie jest tak, że masy otrzymują te igrzyska ot tak sobie. Masy mają zapłacić za te występy. Dookoła pełno reklam zakładów bukmacherskich i lichwy. Przyjemne kolory i uśmiechnięte twarze hipnotyzują. Chomąto nie uwiera już tak bardzo w kark... Organizatorzy tego cyrku przebadali grupy docelowe i wiedzą czego ludziom potrzeba do tzw. szczęścia. Trochę za mało jest w tym wszystkim - moim zdaniem - elementu "gołej baby".

     Ten sezon był "bonkers" (krejzi) - powiedział w telewizji Gary Lineker. Odszedł Szkot, przyszedł młodszy Szkot, a po drodze zawalił się świat. Zostając przy czerwonym - Liverpool miał wspaniałe duo SAS z przodu. Jak żądne krwi bestie, gdy dopadną do gardła to nie puszczą. Bez litości. Mieli tam także obrońcę Slovaka, któremu bardzo dobrze wychodziły strzały samobójcze. Taki Józef Murańka (Murinho) jakby spoważniał. Jego siwizna dobrze wypada z niebieskim, ubiera się teraz bardziej wygodne niż elegancko. Jeden kolega nie może się nachwalić tego szanowanego biznesmena z Rosji - Abramowicza. "Że zabrał bogatym i dał biednym"... Arsenal przez połowę sezonu grał zgranie i wygrywał. Jeszcze w styczniu mistrzostwo kraju wydawało się realne. Arsene Wenger nawet zaczął się uśmiechać do kamery, nie musiał przez dłuższą chwilę szukać kolejnych koślawych tłumaczeń. Jednak nie wyszło... Postarzał się facet w tej robocie, z trudem panuje nad emocjami, a ludzie smarują swoje frustracje na murach. Wenger wygląda często jak stary kogut, któremu rozłazi się obejście. Fałszywego piania nikt już nie chce słuchać. Dumny niegdyś grzebień jakoś się przekrzywił...

     Gdy ligowe mistrzostwa wyłoniły mistrza, do wzięcia pozostał jeszcze Puchar Związku; do wzięcia bez kozery. Wenger miał wreszcie chwilę satysfakcji, bardzo dobrze nasz człowiek na bramce w charakterze jej ochroniarza. Pierwsze trofeum po 9-u latach. Stary kogut coś jakby żwawszy, jeszcze im pokaże, otworzy nowy rozdział.     Takie mniej żwawe koguty zgodnie z odwiecznym prawem przyrody "idą pod nóż". I rodzi się francuski klasyk - coq au vin. Kurzeńcze z czerwonym winem, gotowane wolno. Potrawa chwalona przez Juliusza Cezara oraz Bonapartego. Zgodnie z oryginalną recepturą wino powinno pochodzić z Burgundii. 

     Kurczaka obsmażamy do rumianego, następnie marynujemy w czerwonym winie wytrawnym. Wino doprawiamy tymiankiem, pieprzem i rozgniecionym jałowcem. Odstawiamy ma przynajmniej 12 godzin, aby mięso nabrało koloru. Następnego dnia szklimy cebulę z czosnkiem, dodajemy odrobinę wędzonego boczku, następnie kurczak wraz z winną marynatą. Gotujemy na wolnym ogniu, do garnka idą także pieczarki. Sos możemy nieco zagęścić mąką i masłem (roux). Podajemy z pietruszką i ziemniakami, albo po prostu z pajdą chleba. 

     Wydarzenie na talerzu niepoślednie, dobre na chłodniejszy dzień.

 

PS.

Danie francuskie coq au vin jest z definicji długodystansowe. Pominę tu nawet czas marynowania koguciego ścierwa, ale chodzi o to kogucie życie, które w drobiowej skali może uchodzić za długie, a nawet spełnione. Ile się ten finalny coq au vin nabiegał w obejściu, co się nakrzyczał, co nadyrektorował! Mięso marynowane w czerwonym winie nie jest strawne lekko, trawi się długodystansowo. :)

 
 
SOLJANKA PRIEKRASNAJA MAJA

Henryk Szuplak, kwiecień 2014

     

       Kuchnia, gotowanie i tradycje kulinarne to zestaw naczyń połączonych, słyszałem gdzieś. Nasz tradycyjny schabowy to czeski rzizek i austriacki schnitzel. Bigos jest jak francuskie cassolette, a angielskie fish & chips, podawane z octem, przyszły tu z Portugalii. Hiszpańska wędzona papryka w proszku - zakładam właśnie fan club - jest madziarska. Meksykańskie carnitas to technika wolnego gotowania mięsa we własnym tłuszczu, która we Francji nazywa się confit. W taki sposób przygotowywano mięso dla armii rzymskiej. Pakowano to w beczki, a tłuszcz służył jako naturalny konserwant. I już można było podbijać. Legionistom apetyt dopisywał. Niestrawności dostawali tylko w kontakcie z Asteriksem i Obeliksem, którzy - jak pamiętamy - byli na dopingu.

 

     Sojlanka to gęsta, pełna charakteru zupa gotowana zazwyczaj na mięsie z dodatkiem kiszonych ogórków. W smaku i ostra i kwaśna, czerwona jak bolszewicka flaga. Bardzo dobra na kaca... Danie pochodzi z okolic Krymu, które w zależności od punktu widzenia i aktualnej sytuacji politycznej sà albo rosyjskie, albo ukraińskie. Być może zabrzmiało to cynicznie, ale nie takie były moje intencje. Nie będę przesadzał, gdy powiem że soljanka trafiła na stół w moim rodzinnym domu w wyniku Bitwy Stalingradzkiej. Hans und Helmut musieli wreszcie podkulić ogon, a Iwan z pepeszą ryknął jak niedźwiedź "URRA". Kuternoga Goebbels jeszcze skrzeczał przez uliczne szczekaczki, ale Wasilij Grossman coraz głośniej na łamach Krasnej Zwiezdy namawiał prostego żołnierza do wzięcia rewanżu na faszystowskiej gadzinie. "Kto sieje wiatr ten zbiera burzę" - grzmiał tłustym drukiem. "Wstawaj, strana ogromnaja, wstawaj na smiertnyj boj!".

 

     I szedł ten prosty żołnierz pomnożony przez kilka milionów na zachód. I wzrastał w nim gniew. Gdy już dotarł do Prus Wschodnich zaczął gwałcić, rabować i mordować. Żołnierz z czerwoną gwiazdą na chełmie, w którym pulchnym słowiańskim twarzom nie jest "do twarzy" de-na-zy-fi-ko-wał. Mijały kolejne miesiące, kolejni towarzysze oddali swe życie, bo historia z tego żyje. W wyniku ciężkich walk został wzięty Gubin, w którym miałem się urodzić. Front przesunął się na linię rzek Nysy i Odry. W połowie kwietnia 1945 w okolicach Kostrzynia Armia Czerwona ustawiła blisko 9 tysięcy armat, haubic i katiuszy. Tak co kilka metrów, aby nie wchodzić sobie na głowę. I na komendę marszałka Żukowa zaczęli z tego wszystkiego strzelać. Być może wąsaci artylerzyści przed bitwą posilili się tuszonką, która była amerykańska (USA - Ubit' Sabaku Adolfa). Być może po bitwie dostali pełne menażki soljanki.

 

     Po kilku dniach droga na Berlin stała otworem, a po trzech tygodniach III Rzesza stała się historią i na wieki wyrzutem sumienia niezwykle cywilizowanych Niemców. Po wojnie Rosjanie utrzymywali w licznych garnizonach w NRD swoje wojsko. Ludowi Niemcy przyzwyczaili się do nowej władzy z właściwą sobie gorliwością. W restauracjach i stołówkach pracowniczych sporą popularnością zaczęła cieszyć się wspomniana soljanka. Właśnie stamtąd moja Mama, znana lokalnie jako Pani Jadzia, przyniosła ją na rodzinny stół.

 

     Soljankę gotujemy podobnie jak niedzielny rosół. Kawałek kurczaka, wędzony boczek, mogą być żeberka. Oczywiście cebula i czosnek, także pomidory, świeża papryka i papryka w proszku, kiszone ogórki, które dodajemy pod koniec gotowania. Ma być ostro i kwaśno. Dobry, wyrazisty czerwony kolor, który pochodzi od papryki. Jeśli mamy tę przyprawę w wersji wędzonej, będzie tylko lepiej. Soljanka tradycyjnie podawana jest z dodatkiem śmietany. Kilka oliwek i kaparów (będzie modnie-modern) i ćwiartka cytryny także nie zaszkodzi. Kolejne zwycięstwo na talerzu, uśmiechnięte twarze przy stole, lepszy świat za oknem. Myślę sobie, że Niemiec z Rosjaninem zawsze się dogada. I tak siedzę w fotelu zamiast biegać i pod nosem nucę: "keep on rockin' in the free world, keep on rockin' in the free world, keep on rockin' in the free world, keep on rockin' in the free world taradadadadam".

 

 
 
PAVLOVA

Henryk Szuplak, listopad 2013

     

       Happier than a pig in shit. Tak właśnie się czuję, gdy uwalony błotem wracam z pobliskiego parku po raczej dobrym biegu. Są tam takie ścieżynki pod górę gdzie można wreszcie pojednać się z Bogiem i żadna "pijarowska" ściema nie przejdzie. Hampstead Heath jest prawdopodobnie moim ulubionym miejscem na świecie. Mijam po drodze pub "Stary byk i krzaki" i po drugiej stronie - asfaltowy parking, który kiedyś był zajazdem. Ludzie siorbali z francuska popołudniową herbatkę i podziwiali kształty kelnereczek. I przyleciał Niemiec bombowcem Henkel 111 i się na to wypróżnił. Obok zajazdu tzn. parkingu jest dom, który otacza aura magiczna. Tu w latach 1912 - 31 mieszkała Anna Pawłowa, z zawodu ballerina.

 

     Kim może stać się urodzona 19 lat przed końcem XIX-go wieku córka praczki? Z nieznanego ojca? Zazwyczaj nikim ważnym, kimś kto z trudem będzie te końce wiązał, komu w zimie zmarzną uszy. Praczka urodziła łabędzia, który na najlepszych scenach świata będzie umierał po stokroć. Elity się wzruszą, panie omdleją, a panowie będą fantazjować. Niektóre panie z zazdrości obgryzą paznokcie... Anna Pawłowa dostawała kosze kwiatòw jakby Dzień Kobiet był codziennie. Każdy to wie, ale nie każdy to powie głośno, że inspirująca kobieta to skarb.

 

     Do pierwszej szkoły baletowej przyjęto to chuchro za drugim razem bardzo się przy tym krzywiąc. Koleżanki wołały za nią "miotła", śmiały się, że "dzikuska". Ania nie mieściła się w szablonie, co czasem bywa atutem. Miała talent, w jej naturze był taniec. W kruchym jak saska porcelana ciele niestrudzenie biło ogromne serce.

 

     Na początku XX-go wieku o Pawłowej mówi już cała imperialna stolica. Jest uwielbianą prima balleriną. Szturmem, w podskokach bierze Paryż, gdzie, jak wiadomo, wiedzą co dobre.

 

     Z czasem Anna Pawłowa zakłada własną grupę, z którą przemierza świat długi i szeroki. Podczas tournée na Antypodach na jej cześć powstaje deser Pavlova. Australijczycy mówią, że stało się to u nich, Nowozelandczycy, że to oni wymyślili. Wyobrażam sobie, że z powodu źródeł pochodzenia tego deseru ktoś komuś czasem "da w ryja".

 

     Pavlova to tort bezowy z owocami. Kiwi, truskawki, albo moje ulubione w tej wersji maliny. Lubię część owoców zmiksować i przetrzeć na drobnym sitku. Tak powstały coulis dodaje całości dodatkowy wymiar, który idealnie łączy bita śmietana. A co?! Pewien trik polega na tym, aby podczas ubijania białek z cukrem dodać naparstek octu winnego i odrobinę mąki kukurydzianej. Zewnętrzna warstwa beza będzie krucha, delikatna jak łabędzi kuper. Wnętrze pozostanie miękkie - jak łabędzi kuper. Bardzo dobry delikatny deser, który - co oczywiste - wygląda elegancko. Można coś przy tym uczcić. Piękno musi jednak umrzeć. Anna wspomagała ubogich, kochała zwierzęta, z którymi lubiła się fotografować. I przeziębiła się bardzo i zrobiło się z tego zapalenie płuc. I pojawiły się komplikacje... Najlepszy doktor chciał operować, co było ryzykowne. "Po co żyć jeśli nie można tańczyć?" . Anna jak postanowiła, tak zrobiła tzn. umarła. Na scenie, gdzie było jej miejsce, pozostał tylko cień. Ktoś powie, że z tego cienia po latach wyłoni się łyżwiarka Maria Butyrskaja. Niech i tak będzie.

 

     Kruche ciało balleriny skremowano bardzo blisko tego magicznego domu, który mijam codziennie. Białą urnę postawili w columbarium. Obok położyli baletki artystki, które szybko ktoś ukradł, bo ludzie już tacy są.

 

    W columbarium na Golders Green swoją nieporadnością bawi dobry kumpel Polańskiego - Peter Sellers aka Inspektor Clouseau. Na gitarze przygrywa Marc Bolan - "I've got a Rolls Royce, 'cos it's good for my voice". Przy blaszanym bębenku Keith Moon. Perkusista The Who wyjątkowo spokojny w tym miejscu. Niczego już nie chce rozpierdolić. Na cmentarzu trzeba umieć się zachować. Spokój ma być, spokój wiekuisty. Dobranoc.

Modlitwa jesienna 

Henryk Szuplak, październik 2013

     

       Piątek zazwyczaj kończy tydzień pracy i już od południa nic tutaj nie można załatwić przez telefon, bo wszystkich interesuje tylko to, co zdarzy sie wieczorem. Czy ten faktycznie będzie w stanie ustać po ośmiu pintach, czy ta z tym pójdą "na całość", bo ta się podobno "puszcza". No trzeba normalnie odreagować te stresy, niewykonalne plany, kredyty. Mówiąc poważnie, musiałem opuść Ojczyznę przenajswietszą aby zobaczyć te pijane tłumy. I że po alkoholu tak bardzo można sie upodlić. W Polsce nie dostrzegłem tego aż tak bardzo, być może nie rozglądałem się aż tak bardzo. Aby do następnego piątku więc...

 

   W ostatni piątek z sympatyczną koleżanką z Gdańska wybrałem się do kina. Wcześniej wystąpiliśmy do polskiej restauracji, o tu, niedaleko. Schabowe, ziemnioki, surówka, 2+2= śtyry. Kucharz na szczęście nic nie kombinował przy narodowym klasyku. Obok przy stoliku siedziała grupa młodych Azjatòw, którzy zrazy wołowe popijali piwem z Żywca. Sympatyczny obrazek.

 

   A film był o elektryku, który się nie bał i miał wspaniałą, mądrą kobietę przy swoim boku. Przyznam, że ze dwa razy się wzruszyłem. Dobrze, że Wajda zrobił film dla Polaków, bez przymilania się międzynarodowej publiczności. Tłumaczenie nigdy nie odda tego wszystkiego i zawsze sporo zginie między wierszami. Być może jednak skłoni kogoś i tam i tam do głębszej myśli zanim zacznie opowiadać o tym, co powstało na gruzach berlińskiego muru.

 

   Jeszcze tylko chwila, myślę sobie, i młode pokolenia nie będą miały żadnych kompleksów w stosunku do ludzi z zachodu. I ktoś wreszcie Maciarewicza & Co. zaksięguje na żòłto i wsadzi do czubkòw. Wrocławianin z urodzenia - Jan Tomaszewski - nie będzie już "bohaterem z Wembley", bo będą nowi bohaterowie. W bardzo dużym skrócie dlatego, że jeden bez szkoły i ogłady potrafił pokonać swój strach. A poza biegniem po stoczni trzeba było jeszcze wyżywić te wszystkie dziatki i zapewnić im tzw. przyszłość...

 

   Kuchnia w Londynie jest jak szkło powiększające, przez ktòre można obserwować resztę kontynentu, a może i świata. Catering, cokolwiek się z tym wiąże, to tradycyjne zajęcie emigrantów. Godziny pracy są długie, praca ciężka, a płaca zazwyczaj blada. Kiedyś będąc w Meksyku (nie żaden tam betonowy Cancun!) widziałem reklamę firmy Telmex bandycko sprywatyzowanej przez człowieka, który teraz ma gigantyczną chałupę na obrzeżach Regents Park w Londynie. I w tej reklamie ona dzwoni do niego do Gringolandii (USA), a on ubrany w kucharski mundurek bardzo się z tego cieszy, bo kocha ją bardziej niż bardziej. Ale przyjdzie dzień i on wróci z tymi dularami i już wszystko będzie dobrze jak na okładce  "Strażnicy". Pierworodnego nazwą Johnny, nie Jose, aby dziecko miało łatwiej w życiu.

 

   Dostaliśmy kiedyś swoją szansę i już nie trzeba było oddychać tutejszym powietrzem nielegalnie. Naród, głównie młodzi mężczyźni, powiedział "hurra" i wszelkie knajpy wypełniły się gorliwymi pracownikami o szczerych, słowianskich twarzach. Być może słyszeliście, że mowa ojczysta jest drugim językiem, po angielskim, który słyszy się na ulicach Zjednoczonego Królestwa. Polskie dziewczyny, jak malowane, zaczęły w tych warunkach rodzić "jak najęte".

 

   Mój serdeczny kumpel ze Śląska ("Nawałka weźmie ich za dupy") w domu, który własne kupił, godo do żony i syna. Urodzony już tu Gabryś odpowiada: "it's an aeroplane, daddy". Obrazek Jak z Monthy Python'a, ale w sumie sympatyczny.

 

   Przez to szkło powiększające widzę coraz więcej Hiszpanów i Włochów. Jeden z tych pierwszych był dzielnym strażakiem, gasił lasy ze śmigłowca Sokòł. U tych drugich premier bardziej zajmował się młodymi prostytutkami, niż sprawami państwa. Kto więc mógł spakował tobołek i ruszył za chlebem, bo każdy chce żyć. Pracowałem chwilę temu z jednym Vincenzo z Mediolanu. Typ w całości na osobną opowieść. To jedna z tych sytuacji, gdy patrzysz i oczom nie wierzysz. Mówię o mieszance wyglądającej jak Japończyk. Małe toto, ruchy zdecydowane i, po ojcu, szybkie. Bardzo przy tym sprawnie posługuje się pięknymi japońskimi nożami. I na chwilę nie przestaje gadać po angielsku z mocnym włoskim akcentem. "HenRyka', it's bullshiTTa! WhaTTa' you knowa' abouTTa' Risotto, HA?!"

 

   Rozglądam się więc niepewnie dookoła. Widzę, że samurajski miecz od Hattori Hanzo nie rozetnie mi bebechòw. Mogę więc pozwolić sobie na odrobinę arogancji: ty konusie ........ny, może jednak coś tam wiem!

  

   Risotto jest ze mną przy różnych okazjach właściwie cały rok. Gdy jest ciepłej będzie ze szpinakiem, wedzoną rybą, jakąś fasolką, cukinią, jajkiem "w koszulce". Gdy robi się chłodniej możnana gotować nieco ciężej, z boczkiem, z kiełbasą jałowcową. Gotowanie jest jak gra z wyobraźnią. Prywatnie bardzo mnie to relaksuje i sprawia sporo satysfakcji. Pròbujmy więc różnych kombinacji. W domu nie muszę używać wasserwagi ani liczydła. Doprawiam, sprawdzam konsystencję, biorę na tzw. rozmaz.

   Przyżądzanie tej potrawy jest niezwykle proste. Dość trudno to, prawda, spieprzyć. Podstawa to ryż ARBORIO, albo droższy carnaroli. Można to dostać bez problemu w wielu sklepach, może nawet w biedrze.

   Proponuję więc absolutny klasyk w postaci risotto grzybowego. Być może coś tam udało nam się znaleźć w lesie poza niewypałem i do tej pory już ususzyć. Grzyby, mówię tu o PRAWDZIWKACH (porcini, HenRyka', porcini!) należy oczywiście namoczyć. Woda "po grzybach" przyda się nieco później.

   Bazę potrawy stanowi CEBULA i CZOSNEK delikatnie podsmażone na OLIWIE. Dodajemy ryż i teraz trzeba to zeszklić mieszając drewniano łyżko. Dobrze jeśli garnek ma grube dno. Podlewamy to BULIONEM (może być z kostki). Jako ludzie ambitni możemy wcześniej ugotować własny (cebula+marchewka+seler+liść laurowy+dobrze soli i pieprzu). Po chwili ryż wypije nasz bulion, dodajemy więc kolejną chochlę. Mieszamy, mieszamy i tak przez jakie 20 minut. Następnie szklanka białego WINA, grzyby i trochę grzybowej wody. Mieszamy. Gdy ryż będzie już al dente dodajemy garść parmezanu, zielony GROSZEK/BÒB (mrożony? bardzo dobrze!).

   Na koniec trik, który z potrawy już teraz bardzo dobrej, uczyni danie wykwintne. Kilka więc listkòw SZAŁWI smażymy na chrupko na maśle. To tylko kilka minut, ale warto. Doskonały garnisz! Także łyżka tak wzbogaconego masła doda tylko kolejny uśmiech.

   Nie będzie tragedii jeśli akurat nie mamy pod ręką wina, parmezanu albo szałwi. Świeża pietrucha także spełni swoje zadanie, podobnie jak i pieczarki podsmażone na maśle z czosnkiem i chilli, zamiast prawdziwkòw.

Doprawiamy oczywiście według uznania, żyjemy w końcu w wolnym kraju. Risotto grzybowe jest smaczne, pożywne i jesienią - "na czasie". Sama radość, zachęcam. Dobrzy kucharze są podobno dobrymi kochankami.

 

   Wkrótce angielskie kuchnie przyjmą kolejną falę biedakòw. Rumuńsko-bułgarską. Zaprawdę powiadam - nie chcę patrzeć na tych ludzi tak, jak patrzono na mnie dziesięć lat temu. Zakończę wzniośle. Z Herberta:

 

     (...)dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i ròżny

          a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony

          na zawsze i bez wybaczenia

 

   Bardzo bym chciał, aby ktoś kiedyś napisał te słowa na moim grobie.

   To więc tyle. Idę pobiegać w deszczu. Czuwaj!

XOCOLATE 

Henryk Szuplak, wrzesień 2013

     

   Jesień, jak nas nauczono w szkole, sprzyja rozmyślaniom w typie refleksji. Zadumała mnie jakoś historia jednej dziewki że słonecznej Kalifornii. Bree Olson pracuje fizycznie. Aby zarobić na chleb musi się czasem spocić, ale nie narzeka. Jest aktorką i przed kamerami uprawia miłość z ròżnymi ludźmi. Oczywiście aktywność zawodowa blond Bree obejmuje także to, co według Clintona seksem nie było. I oczywiście czego tak bardzo nie lubił robić społem z tą Lewińską w pokoju owalnym.

   Bree miała romans z Charlie Sheen'em, synem Martina. Charlie akurat przechodził kryzys. Chlał, zadawał się i wdawał oraz stracił pracę przy serialu "Two and a half men". Wizerunek Bree przy okazji zainteresowania brukowych mediów sporo zyskał. Bree wzięło nawet na wyznania i wyznała, że inspirację do ciężkiej pracy i pokonywania życiowych przeszkòd czerpie ze swojej babci. Babcia sporo przeszła, przeżyła obóz koncentracyjny. I Bree po ciężkim dniu pracy wznosi błękitne oczy w kierunku nieba. "Zobacz babuniu jak dobrze sobie radzę, dziękuję Ci..."

 

   Skoro tak zgrabnie, prawda, udało mi się zacząć o miłości dalej może być już tylko lepiej. Miłość od kiedy pamiętam zawsze wiązała mi się z czekoladą. Właściwie nie będę już dłużej ukrywał przed światem - jestem (tu modne słowo) czokoholikiem.

   Czekolada trafia do Europy po podboju imperium Aztekòw. W centralnej Ameryce ziarno kakaowe uprawiano już tysiąc lat przed Chrystusem. Na dworze Montezumy napój czekoladowy cieszył się sporą popularnością. Przypisywano mu własności lecznicze, poprawiał nastrój oraz wzmacniał siły witalne. Do tej pory w Meksyku pija się czekoladę z pianką, a indyka oblewa sosem mole przygotowywanym z masy czekoladowej z dodatkiem chilli.

   Czekolada w formie tabliczki powstała, a jakże, w Niemczech. Na początku XIX wieku rodzą się takie marki jak Cadbury, Lindt, czy Suchard.

Czekoladą wzmacniano żołnierzy obu światowych wojen. Stanisław Lem wspominał gdzieś, że podczas wojny jako dzieciak znalazł tabliczkę i dość długo nie mógł później zasnąć, bo akurat ta czekolada była doprawiona nie orzechami laskowymi, ale amfetaminą...

   Pamiętam, że "na komunię" oprócz "motorynki" dostałem także sporo czekolady. Zrobiłem sobie z tego wielkiego sandwicza, który ledwie ledwie znieścił się w dziecięcej japce mojej. Wśród tych czekolad była nadziewana Goplana o nazwie "Jagódka", gdzie głòwnym składnikiem nadzienia były, jak sugeruje nazwa, czarne porzeczki. Tak to komuna okłamywała ludzi... Były też bombonierki z zakładów 22 Lipca. Tam nacisk kładziono na "gramaturę", a nie na włściwe wypełnienie pudełka. Po otwarciu można było odnieść wrażenie, że coś jest nie tak, bo kilku czekoladek brakuje i znowu ktoś "robi nas w konia"...

   Z dzieciństwa pamiętam także dość dobrze fioletową Goplanę, którą lubię do tej pory. Była także mleczna czekolada Wawel z panoramą zamku na papierku. Sąsiadka spekulowała, bo pracowała w "gieesie". Ta sama sąsiadka wydała na świat chłopaka, który wyrósł na złodzieja, a wcześniej zniszczył moje najlepsze zabawki. W tym model samochodu De Tomaso Mangusta. Takim autem jeździł Bill w filmie "Kill Bill".

   Miałem to szczęście, że wychowałem się w pobliżu tych lepszych Niemcòw z NRD, gdzie czekolady nie brakowało. Państwo nie dopuszczało tam do niedoboròw na półkach. Syty obywatel nie stawia przecie kołnierza i nie kombinuje po nocach z powielaczami. Jest generalnie "mniejawanturujący się"..

   Jedno z tegorocznych odkryć to czekolada Green & Blacks z dodatkiem soli morskiej z walijskiej wyspy Anglesey (nawiasem mówiąc, Anglicy śmieją się z Walijczykòw, że współżyją z owcami). Morska sól jest tam jak dorodny łupież. Gdy już czekoladowe dobro (37% kakao) spływa w dół przewodu pokarmowego, pozostaje gdzieś między zębami, działając jak opòźniony zapalnik. Nie chcę tu nikogo obrażać, ani podważać doktryn, ale słodkie że słonym działa i współpracuje.

 

   Raymond Blanc ma dwie gwiazdki Michelin i restaurację w Oxfordzie, gdzie już wkrótce będę biegł połowę dystansu. Chciałbym przedstawić Wam jego przepis na mus czekoladowy, który wprowadza mnie i znajomych w stan ekstazy . I nie takiej udawanej, jak w przypadku Bree.

Przepis dla czterech osób:

- 170 g gorzkiej czekolady (70% kakao) połamanej niedbale,

- białko z ośmiu średniej wielkości jajek,

 - kilka kropelek soku z cytryny,

- jakie 20 g cukru.

 

Topimy więc czekoladę w naczyniu, nad goracą wodą (nie bezpośrednio na ogniu). Białko miksujemy z sokiem cytrynowym. Po chwili dosypujemy cukier i zwiekszamy prędkość miksera.  Powstaje więc masa jak na bezy. Trzecią część ubitych jajek mieszamy z czekoladą,  następnie dodajemy resztę. Na tym etapie musimy działać szybko, w przeciwnym razie w mieszance pojawią się, prawda, gluty.

Teraz pozostaję już tylko przelać mus do miseczek i odstawić lodówki na kilka godzin, aby całość steżała.

 

Pozdrawiam

Jądro ciemności, Virtuti Militari i naleśniki

Henryk Szuplak,sierpień 2013

 

To, że jest tak różnie dookoła sprawia, że zazwyczaj jest ciekawie, a nawet inspirująco.

 

    Zacznę jak w przewodniku wydanym na papierze gazetowym. Londinium to światowa stolyca, tu przecinają się życiowe scieżki wszystkich ras i wyznań, jest kosmopolitycznie oraz kosmicznie. Mieszkam w okolicy, którą rodacy tradycyjnie nazywają "Żydzewem", bo sporo tu "braci starszych w wierze". Mam tu nieopodal kilka "domów bożych". Można odnieść wrażenie, że mimo "postępującej laicyzacji" ludzie ciągle odczuwają potrzebę odmawiania pacierzy. Na mojej ulicy jest synagoga, która wygląda jak świetlica do ping ponga. Już od piątkowego wieczora gromadzą się tam tłumy, a jeden, widać VIP, podjeżdża jaguarem. Na przeciw Hindusi wyznają swoje prawdy w świątyni Shree Swaminarayan. Kobiety w różnym wieku starają się wyglądać dobrze i takoż pachnieć, aż na myśl przychodzi Kamasutra. W tym samym budynku modlili się kiedyś chrześcijanie. Gdy ich zabrakło całość została przejęta i ostał się jeno Jan Chrzciciel na witrażu. Można by tu mówić o recyklingu na poziomie duchowym w imię zbawienia. Jakie 200 metrów na prawo jest prawdziwa synagoga, gdzie już od piątkowego wieczora gromadzą się tłumy, tylko ubrane mniej ortodoksyjne. Z tyłu za domem modlą się Metodyści. Są tu także polskie sklepy. Zwyczajnie sprzedają kiełbasę, czy to niedziela, czy post. Jeden nazywa się Orzeł, drugi Poziomka. Ładnie, prawda? Na takim Leyton, skąd pochodzi David Beckham, jest sklep Stonka. Jakby "na pohybel" uwielbianym biedronkom. A może nie?

    Pracuję w różnych miejscach i spotykam różnych ludzi. Od czasu do czasu gotuję jakieś cuda w Elstree Studios, gdzie produkują programy telewizyjne oraz prawdziwe filmy. "Indiana Jones", "Gwiezdne wojny" i wiele innych.  W tych hangarach zbudowali wnętrza hotelu Panorama. Tu Johnny z braku weny dostał szału i chciał wszystkich pozabijać w filmie "Lśnienie". W roli głównego kucharza występuje Andre, który także ma skuter. Się więc lubimy. Andre przez kilka lat służył w marynarce na okręcie podwodnym HMS Repulse. Gotowanie w takich warunkach nie jest bardzo wyszukane. Po prostu otwiera się puszki i zalewa wrzątkiem to co suche. Sól i pieprz i już. Załoga musi mieć dobre morale. Biorąc pod uwagę okoliczności, kucharz na morzu po cienkim stąpa lodzie.

    Paweł zmywa gary w hotelowej kuchni. Chce zarobić pieniądze na naprawę uzębienia, które nadgryzł czas. Wszedł już w "wiek chrystusowy", ale ciągle opowiada o Lechii Gdańsk i, że ustawiają się jesienią ze znienawidzonym Lechem. 120 chłopa na 120 chłopa na ubitej ziemi. Na te zęby będzie prawdopodobnie odkładał bardzo długo.

     Moja sympatyczna koleżanka Cristina mówi po hiszpańsku, angielsku i po polsku. Przyleciała z dalekiej Wenezueli. Jej pradziadek poległ broniąc ojczyzny we wrześniu 1939. Generał Józef Kustroń trzykrotnie był odznaczany Virtuti Militari, trzykrotnie także Krzyżem Walecznych. W rodzinnym Nowym Sączu nazywają jego imieniem  różne miejsca. Polskie drogi, polskie losy w historycznej zawierusze.

     Czasem niestety muszę pracować z jednym (o dziwo) leniwym Murzynem. Charlie jest owocem żywota swojej matki z Wybrzeża Kości Słoniowej. Swój udział miały w tym także najczarniejsze jądra ciemności jego ojca z Sudanu. Charlie przynosi ze sobą lenistwo i arogancję, czego prawdopodobnie nauczył się gdzieś między Trynidadem a Tobago. Ciągle miele tą wielką czarną japą, która nie domyka się kompletnie. Jak u Blanki Vlasic. Ulubione tematy to chędożenie i wielkość jaj. Zaproponowałem kiedyś, aby zaczął zachowywać się w sposób bardziej cywilizowany i wybuchł skandal. Że rasista z Polski! A ja? Nie, ja nie. Ja po prostu nie lubię pracować z leniwymi ludźmi. Bardzo chętnie bym kopnął Charliego w to tłuste dupsko, mimo że naturę mam pokojową. W tym multikulturowym tyglu politycznej poprawności trzeba uważać co się mówi. "Nie daj Boże" wypowiadać swoje prawdziwe myśli.

     Kolega Charliego, Sylvian, jest Francuzem. Razem kombinują jak tu "fuck the system" oszukując na podatkach Jej Królewską Maść. Robić, zarobić i dorobić się z wyłączeniem pierwszego elementu. Tworzą dość osobliwe duo, które urwało się gdzieś z krainy czarów. Jeden wygląda jak goryl, drugi jak pobladły strach na wróble, który nigdy nie patrzy w oczy, bo zazwyczaj "cygani". Sylvian pochodzi z Bretanii. Latem celebrują tam święto naleśnika. Wspólna konsumpcja jest, jak u Apaczy wspólne palenie fajki, oznaką pojednania.

 

     Crepes Suzette to naleśniki z sosem pomarańczowym. Bardzo dobrze skomponowany francuski klasyk. W sam raz na rodzinne śniadanie w sobotę, albo na deser dla gości, na których nam zależy. Podstawowy przepis na naleśnikowe święto dla czterech osób że sporym apetytem zawiera: pół kilo mąki, 5 jaj i litr mleka. Całość miksujemy że szczyptą soli dodając że dwie łyżki oleju. Powstaje w ten sposób dość gęste ciasto, które odstawiamy na pół godziny, dzięki czemu składniki będą miały okazję lepiej się poznać. Przed smażeniem rozcieńczamy to wodą. Jeszcze tylko gorąca patelnia z grubym dnem i jedziemy! Idealnie, gdy takie naleśniki mają chrupiące brzegi pozostając miękkimi w środku.     Nazwa Suzette pochodzi od imienia pięknej dziewczyny.  Sos: 100 gram masła,    sok z czterech pomarańczy i trochę startej skórki, 5 łyżeczek cukru (albo tyle  ile chcecie). Całość redukujemy przez kilka minut na wolnym ogniu. Przed podaniem można to podlać naparstkiem likieru Curacao albo brandy. Teraz wystarczy tylko        iskra i mamy na talerzu pożar zmysłów. Jak głosi legenda, piękna Suzette  była oczarowana, czego i Wam życzę.

 

    Allahu akbar, Gott mit uns, Vamos Amigos! Może w ramach ćwiczeń rozciągających umówimy się na ustawkę z klubem Zabiegani Częstochowa? Kastety, kung fu, takie tam. Bądźmy jak batalion, gdzie wszyscy za jednego. Jak wiadomo nic tak nie łączy ludzi jak przygody z wojska.

 

    Tytułem wyjaśnienia wyjaśnię, że ten koślawy tytuł w ambitnym zamyśle miał być   "jak z Mrożka". I w hołdzie.

Coś optymistycznego!

Henryk Szuplak, lipiec 2013

 

      Dawno nie mówiono tutaj tyle dobrego o naszej nacji. Ostatnie dwa tygodnie na kortach Wimbledonu były prawdziwym świętem. Wyjątkowo dobra pogoda, pozytywne emocje i dramaty, które zostaną w pamięci na długo. Andy Murray doskonale wytrzymał presję mediów. Na sukces oczekiwano tu od pokoleń, tzn. od 1936-go roku. Wtedy wygrał Fred Perry, w długich spodniach i z drewnianą rakietą. Raczej gentleman. Teraz Fred Perry to marka ubrań, którą upodobali sobie skinhedzi. Dziwny jest ten świat... Wielka Brytania upiła się więc ze szczęścia, koła gospodarki utrzymają w ruchu emigranci. Nie po raz pierwszy i nie ostatni.

     Nie mogę powiedzieć, że widziałem to wszystko ns żywo. Wybrałem się nawet na południe z najpiękniejszym ptakiem na piersi, ale jakieś 8 tysięcy ludzi było ode mnie szybszych. Pocałowałem więc z szacunkiem klamkę. Pozostał telewizor, który nie ma 50-u cali, ani nie jest, jak to się mówi, 3D. Dźwięki wydaje OK.

     Przede wszystkim chciałem o polskiej perspektywie. Jerzyk zrobił doskonałe wrażenie i, jak podkreślano przy każdym kroku, wiele jeszcze przed nim. Boris Becker i John McEnroe już teraz widzą go w pierwszej dziesiątce rankingu. Bardzo dobrze odżywiona chłopina. Nie tylko strzela serwisami, ale także doskonale potrafi się po korcie poruszać. Biegając ostatnio po parku usłyszałem kątem ucha zachwyty dziewcząt rasy mieszanej, że nasz Jerzyk I wygląda dobrze. Same plusy. W ciągu najbliższych 2-3 lat, jeśli po drodze nie stanie się nic złego, Janowicz wygra szlema. Nie wiem gdzie, ale przeczuwam to, a nawet widzę.

    Isia tradycyjnie ma tutaj dobrą prasę. Przywołuje na myśl czar dawnych czasów, gdy gra była bardziej subtelna. Bez bicepsòw i wrzaskòw.

     Potrafimy, widać, jako nacja. wychować także tenisistów. Być może tegoroczne przypadki będą inspirujące i dla rodzicòw, i dla ich dzieci. Ania z Oleśnicy będzie chciała być jak Radwańska, a Przemuś z Zawiercia jak Janowicz. Trzeba wierzyć. W 1989 roku, w rodzinie Lisickich przyszła na świat Sabine. W tym czasie Steffi Graff wygrywała i miała wygrać absolutnie wszystko. Dość prawdopodobne, że polscy emigranci chcieli dla swojej córki wszystkiego najlepszego. Akurat mury miały runąć, runąć, runąć... Przepięknie miało być i normalnie w rytm ballady drapieżnych Skorpionòw...  Możliwe, że trochę mnie poniosło, ale - powtórzę się - trzeba wierzyć. Może ktoś kiedyś będzie chciał biegać tak dobrze jak Henryk Szost?

 

     Pogoda ostatnio rozpieszcza, ale nie mam tutaj ochoty pisać o grilowaniu. Miałem kilka dni temu imprezę na 1000+ osób. Nieco się więc przy tym uwędziłem i przez dłuższą chwilę oglądałem świat oczami królika albinosa. Będzie więc o specjale z Andaluzji, w sam raz na te upały.  Gazpacho, proszę Państwa, to zupa na zimno. Pełna witamin, odżywcza, miło łagodzi pragnienie. Podpieram się tym razem recepturą Rick'a Stein'a. W starszym wieku to pan, który potrafi gotować różne cuda bez testosteronu i wulgaryzmów. Jeśli wiecie co chcę powiedzieć... W Hiszpanii każdy ma własny przepis, jakkolwiek. No dobrze.

Składniki:

- trochę białego, czerstwego chleba,

- ze dwie duże, czerwone papryki,

- kilogram pomidorów z działki,

- duży ogór,

- jakie dwa ząbki czosnku,

- oliwa.

Chlebuś moczymy w zimnej wodzie. W tym czasie pieczemy paprykę (coś 15 minut, 180C) i możemy sparzyć pomidory, dzięki czemu łatwiej zejdzie skórka. Po upieczeneniu odbieramy także paprykę i czyścimy z nasion. Podobnie z pomidorami. Następnie kroimy wszystkie warzywa i na scenę wkracza mikser. Miksujemy więc toto razem z chlebem. Stopniowo dodajemy i oliwę, i nieco zimnej wody. Doprawiamy solą i pieprzem. Łyżeczka octu winnego i cukru będzie w sam raz. Jako garnisz możemy podać grzanki, czerwoną cebulę, a nawet ugotowane na twardo jajko.

     Gazpacho to chłodnik. Serwujemy więc tę zupę prosto z lodówki. Tak, tak.

     Muy rico! Vamos Amigos!

W domu 

Henryk Szuplak, czerwiec 2013

 

W rodzinne strony wybrałem się ostatnio. Rodzinne strony to Gubin na zachodnich rubieżach Rzeczpospolitej. Ziemia Lubuska. Miasteczko "za Niemca było jednością. Wywołana przez Niemców, ale nie tych dobrych, wojna podzieliła Gubin na pół. Zachodnia część przez lata nazywała się Wilhelm Pieck Stadt Guben, bo wspomniany właśnie tu się urodził, tzn. urodził się po wschodniej stronie przy ulicy, którą z czasem nazwali Wilhelma Piecka. Postać to tak ważna w perspektywie historii NRD, jak dla nas Polaków Mieszko I. Musiał widać Wilhelm mieć walory skoro Stalin miał kiedyś powiedzieć, że "to jedyny godny zaufania Niemiec".

   Akurat rozstąpiły się niebiosa w zbyt wielu miejscach na raz. Trochę podtopiło ulicę Piastowską, szkolne boisko, piwnice banków oraz prywatne piwnice. Nysa Łużycka wezbrała bez litości. Lokalna Lubsza miała nawet tzw. cofkę. Służby utrzymywały porządek, jednak ich auta na sygnale wprowadzały pewien niepokój. Na wielu twarzach Gubinian i Gubeneren pojawiła się troską/Besorgnis. A jeszcze kilka dni wcześniej podczas cyklicznej imprezy "Wiosna nad Nysą" wystąpił tu z recitalem Krzysztof Krawczyk, który ciągle ma ten faktor i potrafi swoim głosem wprowadzić ludzi w stan bezgranicznej ekstazy. A teraz kalosze...

 

 

   Hej piękne sosnowe lasy grzybodajne! Miałem więc i okazję, i ochotę aby nieco pohasać. Chciałem przypomnieć sobie te wszystkie dróżki, po których biegałem przed Maratonem Wrocławskim z roku 2002. Zdumiewa za każdym razem pamięć do zapachów. Jak dawny zapach, niby tak odległy, potrafi powrócić we właściwej chwili. Lasy pachniały sosną, bliżej drogi dochodziła do tego woń asfaltu. Widok biegacza wzbudza wśród lokalnych ciągle jeszcze pewną ciekawość, ale już nie tak bardzo. Niektóre auta mają naklejki i frędzelki aby było wiadomo, że to terytorium Falubazu.

   Jedna z lokalnych wiosek nazywa się Chlebowo. Latem organizują tu festyn - uwaga - chlebowy pod hasłem "Chleba ci u nas dostatek". "Za Niemca" wioska nazywała się Niemaszchleba i była zamieszkana przez w słowiańszczyźnie braci - Serbòw Łużyckich. Nazwa nawiązywała do nieurodzajnej gleby, nie wiązała się bezpośrednio z brakiem pożywienia. "Nie samym chlebem człowiek żyje". Nieprawdaż? Po wojnie to znaczy po kolejnej korekcie polskich granic na wschodzie przybyli tu mieszkańcy Uhnowa, które stało się częścią CCCP. Oczywiście szybko musieli zrobić coś z tą nazwą. Jaką dziewczyna poleci na densingu na chłopaka z Niemaszchleba nawet jakby podjechał pod remizę trofiejnym motorem i do tego bez kasku?! Były więc głosowania, stanęło na Chlebowie. Dobra nazwa, optymistyczna, taka "nasza".

   Nasze są także bociany, które upodobały sobie nad wyraz okolice wioski Kłopot. Nasze są także pokrzywy.

 

 

  Jakiś czas temu jeden kolega zainspirował mnie w tym kierunku. Będzie znowu o pesto, dziękuję w tym miejscu za życzliwe komentarze. Wszędzie pełno teraz pokrzyw. Młode, zielone, pachnące. Dobrze jest je sparzyć wrzątkiem dzięki czemu zmiękną i uwydatnią swój smak. Miksujemy je na papkę razem z orzechami włoskimi, czosnkiem i oliwą. Co oczywiste - Salz und Pfeffer. Jak poprzednio wspomnę, że pesto to pasta, a nie sos, którym się polewa. Pesto z założenia jest intensywne. Wystarczy nim makaron tylko nieco posmarować. Sugeruję proporcje pokrzyw do orzechów jak 3:1. Większa ilość orzechów dodaje całości goryczy. Ale to nie musi być złe, szczególnie pod wytrawne wino. Pokrzywowe pesto wygląda jak wojskowy kamuflaż, co w kuchni uchodzi za nieatrakcyjne. Sugeruję więc szczyptę kurkumy do gotowania makaronu. Na talerzu będzie atrakcyjniej, jak wesołe miasteczko, a nie mundur Waffen SS. Można to podać z kurczakiem albo wędzonym dorszem albo pieczonym boczkiem. Można całość klasycznie wykończyć jeno parmezanem. Tego typu pesto widzę także nierówno rozsmarowane na razowym chlebie. Z kiełbasą krakowską. Polecam i życzliwe zachęcam.

 

Dodam, że po pokrzywy na Ziemię Lubuską z Londynu można się wybrać na czerwonym skuterze. Patriotyzm wprowadza czasem pewien zamęt w głowie.

 

Wiosenne klimaty 

Henryk Szuplak, maj 2013

 

     Pani Wiosna raczyła ruszyć wreszcie zgrabny tyłek i zjawiła się w tych stronach w pełnej krasie w sam raz na święto konstytucji. Odgrzebuję się więc z zimowego barłogu jak misiu Yogi, patrzę w lewo, zerkam w prawo, odgarniam z oczu pieśń i z pewnym namaszczeniem zawiązuję obuwie. Serce się raduje! Mam tu nieopodal wspaniały park Hampstead Heath. Kilka dobrych hektarów, gdzie każda ścieżynka zachęca do biegu, podbiegu (łokcie pracują) i zbiegu (bioderka do przodu). Na przełaj, bardzo przyjemnie, szczególnie teraz. Tak bardzo się chce. Spotykam po drodze wielu biegaczy, pozdrawiam koleżanki w obcisłych szortach pamiętając z klubowej konstytucji, że "wszyscy biegacze to bracia". Po drodze mijam także małe lokalne zoo, gdzie trzymają w klatkach lemury, puchacze i moje ulubione ptaszki kukabury chichotliwe przywiezione tu z Australii. Złośliwce zwykłe, w typie zimorodka z solidnym dziobem w kształcie dzioba radzieckiego bombowca Tu 22M. Śmieją się z tej całej emigracyjnej rzeczywistości i pewnie także ze mnie, że znowu tak się zasapałem. Trochę jak ławkowa dresiarnia "te biegacz, gdzie tak lecisz?". Ciekawe, myślę sobie, z czego śmieją się załogi bombowców?

 

     Dość często podczas biegu myślę o gotowaniu, czasem nawet uda mi się coś stworzyć. Ostatnio natchnęło mnie na pesto. Trochę inne od tego co możecie znać z podróży do Italii. Potrzeba więc:
- pistacji,
- czerwonej papryki marynowanej w occie,
- czosnku,
- oliwy z oliwek.

Pistacje dobrze jest nieco stosować na patelni. Następnie należy zmiksować je razem z papryką i odrobiną czosnku podlewając to wszystko oliwą. Oczywiście, że i sól i pieprz (najlepiej biały). Szczypta brązowego cukru, czemu nie? Całość ma mieć konsystencję pasty (pesto). Istotne, aby ocet z papryki nie zdominował delikatnego smaku pistacji. Ostrożnie także z czosnkiem.
Idealne z makaronem, a jego wybór zostawiam już Waszej wyobraźni. Nie jest to bardzo skomplikowane. Zachęcam do zabawy.

Bracia w biegu, wykażcie się więc. Matki, żony i kochanki będą zachwycone.
"Dziewczyny, lubcie nas wiosną, lubcie!"

Maratony internacjonalistyczne 

Henryk Szuplak, kwiecień 2013

 

     Pierwszy maraton przeżyłem w Londynie w 1996-tym. Stałem na mecie, piłem coś z puszki próbując to wszystko ogarnąć. Nieskończona fala ludzi, krok, za krokiem krok. Ktoś się uśmiechał, ktoś kogoś pozdrowił, a inny przeszorował nosem asfalt. Oglądanie maratonu z bliska to raczej bolesne doświadczenie. Na wielu twarzach widziałem jednak coś, co bardzo mi imponowało. Wdarła się więc infekcja. Wewnętrzne narządy przyjaznym gestem nakazały się rozgościć...

     Pierwszy maraton przebiegłem osobiście w 2002 roku we Wrocławiu, gdzie zostało tyle wspomnień. Wkrótce opuściłem rodzinne strony wracając tam, gdzie się to wszystko zaczęło. Miałem wreszcie swój Londyn, który przebiegłem 10 lat po pierwszych obserwacjach.

     Trzy lata wcześniej był Berlin. Paul Tergat bił rekord świata, ja człapałem w połowie dystansu mając jeszcze dobre dwie godziny na podziwianie nazistowskiej architektury. W roku olimpijskim 2004 zaliczyłem Ateny. Tu i ówdzie łuszczyła się już farba, mety na stadionie "Panathinaiko" nie mogę zapomnieć. Podobnie jak i wyprawy do Sztokholmu. Dwie ładne pętelki, miły wiatr od tego samego co i u nas morza, ukochana kobieta na mecie. No i sypialnia z wielkim lustrem...​

Jak zawsze woda z rzek spłynęła w dół, a dzielni listonosze dostarczyli nowiny. Jednym wezwania do zapłaty, zaproszenia "w kamasze", a innym pomyślne wyniki losowania. Mogłem więc zacząć przygotowania do maratonu w Londynie, który wówczas sponsorował producent margaryny. Rozstąpiły się niebiosa, jak to tutaj bywa, przemokłem, zmarzłem, otarłem boleśnie sutki, dali medal. Radości w roku 2006 było niemało.

Od tamtej pory minęła już chwila. Byłem po drodze w Paryżu, Edynburgu, Istambule, Rzymie, u Bratankòw w Budapeszcie i, w roku minionym, w Barcelonie. Na 37 kilometrze postawili tam łuk triumfalny, niech ich katalońska cholera! Kilka kilometrów przed metą nie myślę o żadnych triumfach, ani brzęczących medalach. Nie kocham już świata, ani majowych poranków, ani nawet bliźniego swego jak siebie samego nie mogę kochać, bo siebie nienawidzę. Że znowu się w to wrobiłem...

To jednak do środy zawsze minie. Za zakrętem będzie "z gòrki" , albo i nie. Że boli? Ma boleć.

bottom of page