EPIKA BIEGOWA
czyli opowieści o biegach wszelakich
w narracjach Łukasza, Dominika, Mariusza, Jacka
4.07.2015, Łukasz Kulczewski, 35 stopni w skali Celsjusza to:
…wspaniała temperatura, aby leżeć na plaży, opalać posmarowane kremem ciało i popijać zimne napoje. To powinno się robić w taką pogodę - odpoczywać i relaksować. Cieszyć się słońcem...
Startując w Supermaratonie Gór Stołowych zastanawiałem się, w którym momencie to kochane słoneczko będzie moim największym przeciwnikiem. Długo nie musiałem czekać, bo czekając na start, słoneczko sprawiło, że już byłem mokry. Już wtedy mówiło: będę dziś grzać bez taryfy ulgowej. No i żadnej taryfy nie było.
Wystartowaliśmy o godzinie 11.00. Dwie godziny później niż wcześniej planowano start. Była jakaś kolizja z zawodami rowerowymi po stronie czeskiej. Szkoda się nad tym rozwodzić.
Niebieskie niebo, żadnej chmurki. Tylko słoneczko. No i około 450 zawodników na starcie, jeszcze wtedy mających nadzieję na dobry wynik. I ja startowałem z taką nadzieją. Tylko to słońce...
Parę dni przed startem myślałem o poprawieniu zeszłorocznego rezultatu. Zaraz po starcie wiedziałem, że to się dziś nie stanie.
Zacząłem bardzo spokojnie. Nie czułem mocy na odcinku do pierwszego bufetu (8 km). Biegło mi się ciężko, bardzo ciężko… Już wtedy pojawiła się myśl, że koniec jest tak daleko, że może nie dam rady. No, ale jest bufet. Piję wodę, piję izotonik (tragiczny w smaku), jem arbuza, żelki i ruszam dalej, choć słoneczko cały czas wysusza nasze ciała.
Na 10 km wysyłam sms'a do żony: "10 km. Koszmar pogodowy". Kolejna myśl to bufet nr 2 (18 km). Ale to tak daleko. Człapię do przodu. Każde wybiegnięcie z lasu na rozpalone słońcem polany, sprawia że ubywa mi mocy. Czuję się tak jakby wkładano mnie na parę minut do pieca. Na 17 kilometrze płynie strumyczek, z którego łapczywie piję lodowatą wodę. Strumyczku czemu jesteś taki malutki, nijak nie da się do ciebie wleźć i się ochłodzić. W końcu docieram do drugiego bufetu. Spokojnie piję wodę, jem arbuzy, zero pośpiechu. Nie chcę się spocić.
Ruszam dalej. Teraz kawałek asfaltu. A asfalt i parzące słoneczko to ciekawe połączenie. Patrząc na asfalt pod moimi nogami widzę w jakich butach biegną inni zawodnicy. Wszystko pięknie odciska się w asfalcie. Przewrócić się tam to byłaby tragedia. Po 2 kilometrach wbiegamy w las i kolejny sms do żony: "20 km. Dramat". I tu dzieje się coś dziwnego. Przez 5 kilometrów czuję się wspaniale. Noga za nogą prę do przodu. Wyprzedzam! Świat zwariował: Mam tę Moc jak śpiewali bohaterowie " Krainy Lodu". Ale mocy było tyle ile trwa ta piosenka. Przed trzecim bufetem kolejny kryzys. To chyba przez słońce. Sam nie wiem. Na podejściu mijam Marka Grunda, który mówi że ma ukrytą Colę na trzecim bufecie i tylko to go trzyma na nogach. Kurczę mogłem coś poukrywać na każdym bufecie, może bardziej bym się mobilizował na poszczególnych odcinkach? Pomyślę o tym w przyszłym roku. Wymieniliśmy się uwagami, jak to kochane słoneczko rozpuszcza nasze marzenia. I to właśnie wtedy powiedziałem sobie, że dziś tylko chcę ukończyć te zawody. Tylko tyle, ale słoneczko się uśmiechało...
Bufet trzeci - 28 kilometr. Chłodzę ciało wylewając na siebie wiadra lodowatej wody. Jem arbuzy, pomarańcze, żelki. Stąd widać metę na Szczelińcu. Tak blisko, a równocześnie tak daleko. Ale nic to. Ruszam, aby pobiegać jeszcze trochę w słońcu. Nie za szybko, aby się nie zmęczyć. Odbieram smsa od żony, że trzyma kciuki, że jestem dzielny. Czytam to i ryczeć mi się chce. Ale słoneczko namieszało mi w głowie. Dorosły chłop, a płacze po przeczytaniu smsa. Komedia jakaś.
Około 31 kilometra słyszę za sobą dziki ryk. Myślałem że jakieś dzikie zwierze zwęszyło łatwą zdobycz. Choć nie, bo jakby zwęszyło to by odpuściło. Powinienem napisać zobaczyło łatwą zdobycz. Obracam się przerażony co ujrzę, ale na szczęście to tylko jednego z zawodników złapał skurcz. Wracam aby mu pomóc. Razem walczymy z jego skurczami. Przecież nie zostawię chłopaka. On taki leżący to dopiero łatwa zdobycz. Pytam go czy brał magnez. On mi mówi że brał i wziął też Nospę bo działa rozkurczowo. No kurczę zmęczony jestem, ale z tego co pamiętam, to owszem działa rozkurczowo, ale na brzuch. Żeby Nospą rozkurczać mięśnie nóg..? Człowiek się całe życie uczy...
Ruszam dalej. Przede mną najdłuższy podbieg (czytaj: podejście). Brnę krok po kroku do góry. Nawet się nie zatrzymuję, co uważam za sukces. Po krótkim zbiegu docieram do czwartego bufetu - 36 kilometr. Na stole widzę Colę. Kurcze, obiecałem Żonie, że będę się ograniczał z piciem tego napoju. Na odwyku jestem… Obracam się na prawo i lewo. Nikt nie patrzy - piję. Trzy kubeczki wypiłem. Taka mała chwila przyjemności. Pojadłem, popiłem, no i ruszyłem.
Kolejny podbieg (podejście) jest pod Ostrą Górę. Ale żeby tam dotrzeć, trzeba przebiec przez piękne pola, nad którymi świeci słoneczko. Tu słoneczko zabiera mi kolejne procenty z mocy. Ale docieram do podbiegu i znowu miarowo krok po kroku brnę do bufetu nr 5 na 43 kilometrze. Dotarłem.
Zostały 4 kilometry w słoneczku, zbieg do Karłowa, kilka schodków do góry i meta. Kilometry w słoneczku wyssały ze mnie wszystko. Ścięło mi się białko w oczach. Nie byłem w stanie zbiec do Karłowa. Uda rozrywał ból, ale jakoś dotarłem do drogi.
Teraz kilometr po asfalcie. Co za ironia. Człowiek męczy się 48 kilometrów skacząc po kamieniach, a docierając do asfaltu, nie ma siły aby przebierać nogami. A droga gładziutka i równiutka. Metodą Galloway'a docieram do finałowych schodów. Pokonuję je na raz. No i jest meta. Dotarłem. Żywy trup.
Dzwonię do żony i zamiast powiedzieć jej: Słuchaj Kochanie, skończyłem i nie było tak źle, to ja ryczę do słuchawki jak mały chłopiec. No uspokoić się nie mogę. Szlocham jak bóbr, a Ona mnie uspokaja.
To był najcięższy bieg w moim życiu. Nie mogę go porównać z niczym innym bo nigdy, nawet na plaży nie wytrzymałem tyle na słońcu. No, ale za rok chcę pobiec ponownie... Tylko zamawiam deszcz.
26.04.2015, Warsaw, mniej niż 4 godziny, Marathon - relacja Dominika
O tym maratonie na poważnie zacząłem myśleć 31.12.2014 roku, po zakończeniu biegu na 10 km w Trzebnicy, kiedy to okazało się, że moja forma jednak powraca – a to efekt wizyty u lekarza, który stwierdził ogromny niedobór witaminy D. Zaraz po powrocie z biegu odliczyłem odpowiednią ilość tygodni do daty 26.04.2015, kiedy to miał się odbyć Orlen Warsaw Marathon. Trochę obawiałem się, że trening nie będzie pełny, ponieważ nie zrealizowałem kilku tygodni treningów, w ramach których powinienem biegać krosy. Jednak z uwagi na to, że Jacek dał mi do realizacji (lekko zmodyfikowany) trening na wynik 3:45:00, z nadzieją patrzyłem w przyszłość.
Nie opuściłem żadnego treningu. Miałem 2 momenty załamania – podczas zawodów na 30 km, kiedy to ostatnie 4 km zawaliłem (ale 2 dni wcześniej miałem firmową imprezę) oraz wybiegania na 30 km 2 tygodnie przed Maratonem, kiedy zabrakło mi sił na 3 ostatnich kilometrach (przed wyjściem zjadłem kilka kawałków czekolady, nie zabrałem żeli, wody i straciłem podczas tego treningu 4 kg). Były też chwile euforii, gdy robiłem życiówkę na 10 i 5 km. To wszystko dawało jednak nadzieję na przynajmniej poprawę życiówki w maratonie, ponieważ w odróżnieniu od przygotowań do 4 poprzednich maratonów, zacząłem biegać 4 razy w tygodniu. Założenie było takie, że pobiegnę metodą negative-split, a więc 2 połowa maratonu szybciej niż pierwsza. Nie wierzyłem w tą metodę, ponieważ dwukrotnie nie mogłem jej zrealizować, a w tygodniu poprzedzającym maraton przeczytałem 2 artykuły, z których wynikało, że ta metoda wychodzi tym zawodnikom, którzy w swoim planie treningowym mają bieg z narastającą prędkością. A je nie miałem… Myślałem, że moim jedynym wrogiem będzie temperatura, a tu na koniec doszły te wątpliwości.
Ponieważ moim ostatnim dużym sukcesem była życiówka na 10 km, postanowiłem realizować plan przygotowań do maratonu podobnie jak do zawodów na 10 km. W sobotę rano zrobiłem rozruch – 6 km, a w dniu zawodów rozgrzewkę biegową na 45 minut przed startem. Przed wyjściem na zawody zaniepokoiła mnie temperatura – 18 stopni o godz. 8. Ale gdy wyszedłem na zewnątrz zaczął kropić deszcz – wiedziałem, że to tylko może mi pomóc.
Założenie było następujące – pierwsze 3 km w tempie 5:50, następne 10 km – 5:43, kolejne 14 – 5:38 a reszta dystansu – 5:31. Najbardziej wątpiłem w możliwość rozpędzenia się po 28 km do tempa 5:31/km – wiadomo – wtedy występuje ściana. Start był spokojny, bez przepychania i co ważne organizatorzy dbali, żeby wchodzić do odpowiednich stref czasowych. Po 3 km wyprzedziła mnie grupa biegnąca na czas poniżej 4 godzin. Przyjąłem to ze spokojem wiedząc o tym, że w przypadku pomyślnego rozegrania biegu to ja ich wyprzedzę na 42 km. Na 5 km był pierwszy punkt nawadniania i tu duża przykra niespodzianka – stoły były niezwykle krótkie i musiałem się wręcz zatrzymać, żeby wziąć kubek z wodą, który właśnie był napełniany – i tak wyglądały prawie wszystkie moje próby napicia się. Miałem ze sobą 3 żele i 1 rezerwowy, oraz 2 tubki z magnezem. Jak się okazało wykorzystałem wszystko co miałem. Biegło mi się dobrze, nie odczuwałem żadnych dolegliwości, a od ok. 20 km zacząłem powoli, ale systematycznie wyprzedzać, cały czas mając w zasięgu wzroku grupę pragnącą pobiec poniżej 4 godzin. Na 23 km minąłem Tomasza Lisa, który przyjechał kibicować na rogatki Warszawy. Biegłem i czekałem na 28 kilometr, kiedy to miałem przyśpieszyć, cały czas powtarzając sobie – nie ma żadnej ściany, nic takiego mi się nie przydarzy. Ludzie zaczynali przechodzić do marszu, a ja wyprzedzałem. Na 30 km doszedłem do grupy, która biegła na wynik poniżej 4 godzin. Trochę mnie to zdziwiło, że tak szybko ich doszedłem, ale uświadomiłem sobie, że oni ruszyli później ode mnie. Wiedząc co mnie może czekać w następnym punkcie żywieniowym, postanowiłem przyśpieszyć i ich wyprzedzić, żeby w miarę spokojnie wziąć wodę. Wtedy przeprowadziłem krótką analizę swojego stanu – głowa pracowała w porządku, płuca i serce też, więc nic nie stało na przeszkodzie, żeby osiągnąć założony cel. Zapomniałem jednak o tym, że jest jeszcze jeden czynnik – nogi. Wtedy w prawej łydce poczułem mocna ukucie – nie zignorowałem go, ale sądziłem że to moja lewa noga jest słabsza. Tempo utrzymywałem odrobinę lepsze od zakładanego i wiedziałem że tylko mięśnie mogą mnie teraz powstrzymać. Gdy na 35 km popatrzyłem na zegarek wiedziałem, że sukces jest w zasięgu ręki. I wtedy zacząłem mieć problemy w obydwu nogach. Na szczęście głowa działała bez zarzutu i wiedziałem jedno – nie mogę się zatrzymać – zatem wymyśliłem, że po takim ataku ukłucia muszę robić kilka kroków z zadartymi do góry palcami – na piętach. To mi pozwoliło na, w miarę normalne, kontynuowanie biegu, ale ciągle wiedziałem, że ból może powrócić. Największy kryzys miałem na 37 km, kiedy to próba chwycenia kubka z wodą wybiła mnie z rytmu i poczułem ból w obydwu łydkach. Wtedy mój krok biegowy daleki był od ideału, ale strategia biegu na piętach działała! Gdy wbiegałem na most Świętokrzyski mając przed sobą 2 km, a na zegarku wynik 3:45:00 wiedziałem, że już tylko kataklizm może mnie powstrzymać od osiągnięcia wymarzonego rezultatu. Na 42 km był delikatny podbieg, który dla mnie był już wtedy trudny, ale wiedziałem, że przede mną jest ostatnia prosta, a na zegarku „jest dobrze”. Nie rwałem więc na siłę tylko chciałem wytrzymać do końca w przyzwoitym tempie. Tak też się stało. Na metę wpadłem z wynikiem 3:58:33, co później potwierdziło się w treści sms przysłanej przez organizatora. Jacek wielokrotnie mi powtarzał o jednym ze swoich sposobów na sukces – pozytywna wizualizacja. Przez ostatnie 4 miesiące planowałem i wizualizowałem mój finisz – i zrobiłem to tak jak zaplanowałem. Przed metą uniosłem ręce w górę, a za metą uklęknąłem i ucałowałem ziemię, po której biegnąc osiągnąłem mój wymarzony wynik. Już ruszał do mnie ratownik medyczny, ale szybko się podniosłem i poszedłem się przebierać.
To jest niezwykłe uczucie, gdy się poprawia życiówkę o ponad 21 minut i jednocześnie łamie magiczną granicę 4 godzin – po biegu nic mnie nie bolało, nie miałem prawie żadnych otarć, pęcherzy czy odcisków. Mogłem normalnie chodzić i wciąż nie mogłem uwierzyć, że się udało. Ten bieg udowodnił, że faktycznie da się przebiec tą drugą trudniejszą połowę szybciej.
26.04.2015, Warsaw Marathon - miało być 2:55, a wyszło 3:10 - relacja Łukasza
Cóż mogę powiedzieć… Miało być 2.55, a wyszło 3.10. 15 minut spóźnienia.
Czy czuję żal lub rozczarowanie? Już nie. Biegnąc w Warszawie miałem 17 kilometrów, aby to przeżyć i zaakceptować.
Trenowałem uczciwie. Nie wyszedł mi jeden trening podczas przygotowań. Wypadło mi także 2 i pół tygodnia przygotowań ze względu na chorobę. Ale pomimo to walczyłem o jak najlepsze przygotowanie. I myślę, że byłem przygotowany. Nie oszukiwałem sam siebie na treningach. Realizowałem plan. Pokonywałem kolejne kilometry, aby osiągnąć cel – 2.55 w Warszawie. Nie udało się.
Bieg zacząłem wg zaleceń trenera. Pierwsza połowa wolniej – druga szybciej. Klasyczny negative split. Pierwsze moje spostrzeżenia – jest ślisko. Czuję jak mi noga ucieka. Staram się biec po pasach oddzielających pasy bo tam stopa trzyma.
Pierwsze dziesięć kilometrów bez historii. Biegnie mi się dobrze. Czuję, że może się uda. Po kolejnej piątce nadal jest nieźle, ale czuję, że pojawia się taka mała rysa na szkle. Czuję dziwne zmęczenie mięśni ud. Dobiegam do 25 kilometra, gdzie przegania mnie grupa biegnąca na 3 godziny. Oprócz kryzysu fizycznego pojawia się kryzys psychiczny. Koniec baterii. Staram się biec, ale przy każdym bufecie się zatrzymuję i spokojnie uzupełniam płyny po czym ruszam w trasę. W głowie tysiąc myśli. Chce mi się płakać, bo nie mogłem znaleźć odpowiedzi co zrobiłem źle. Co zawiodło? Ale biegnąc dalej zacząłem to wszystko jakoś sobie tłumaczyć. Może to owe bodźce treningowe, z którymi wcześniej nie miałem do czynienia? Może się po prostu nie zregenerowałem po mocnych treningach? Może źle się przygotowałem do tego startu w głowie? Może myślałem, że będzie łatwiej?
Ale maraton to taki bieg morderca. Potrafi wprawić w euforię, ale częściej nas poniewiera i zmusza do nieludzkiego wysiłku. Do płaczu i bólu. Ja cierpiałem i płakałem. Zamordował mnie drugi raz z rzędu.
Pomimo wszystko cieszę się że dobiegłem do mety i ukończyłem swój piąty uliczny maraton. Tego dnia to było wszystko co mogłem osiągnąć i to się udało. Na więcej mnie nie było stać. Niestety to nie był mój dzień.
Ale nie poddaje się. Są ludzie, którzy cały czas we mnie wierzą. Ja sam wierzę, że mogę. Podejmę rękawicę po raz kolejny. Jeśli nie w tym roku to w kolejnym.
Gratuluję Dominikowi i gratuluję Tomowi nowych rekordów życiowych. Cieszę się waszymi wynikami, bo wiem jak ciężko jest wyrwać każdą sekundę temu potworowi – maratonowi. Daliście radę. Gratuluję każdemu biegaczowi który osiągnął upragnioną metę.
Muszę także podziękować mojej ukochanej żonie, które po raz kolejny wspierała mnie na trasie. Wiem, że tego dnia był to dla niej większy wysiłek niż zwykle, ale była dzielna. Dziękuję!
Dziękuje rodzinie i przyjaciołom za wsparcie po biegu. Jesteście Wielcy!
Równocześnie ściskam mocno kciuki za kolejny maratoński bieg Łukasza Budnika. Wiem że stać Go na wielki wynik. I tego mu życzę w Jelczu.
VAMOS!!!
13.12.2014, Łukasz Kulczewski, I Cross Lasów Złotowskich
Jako że lubię biegać w terenach leśnych, a Bartków kojarzy mi się z bardzo dobrze organizowaną dyszką, przystąpiłem do rywalizacji w I Crossie Lasów Złotowskich. Dystans podawany przez organizatorów to 22 kilometry. Limit zawodników to 100 osób. Na starcie Marcin Świerc zwany w kręgach biegaczy Świerzenegerem ze względu na rozprawianie się z rywalami jak słynny bohater filmów akcji.
Wystartowaliśmy o 10.00. Na czoło wysunęło się 2 zawodników. Za nimi biegłem ja i Dominik Samotij. Marcin Świerc został z tyłu. Nie wiedząc czy udział Marcina jest symboliczny czy poważny postanowiliśmy podkręcić tempo aby dogonić dwójkę uciekinierów. Jeden z nich szybko odpadł, a później odpadłem ja. Dominik Samotij z drugim chłopakiem pognali do przodu.
Nagle około 2 kilometra usłyszałem kroki za mną. Tajemnica Marcina Świerca została rozwiązana. Startował na poważnie. Dobrze że ręką przytrzymałem czapkę, bo jak nic pęd powietrza by mi ją zdmuchnął. 3 mrugnięcia okiem później Marcina już nie było. Nawet się zastanawiałem czy ktoś mnie mijał.
Po około 6 kilometrach dobiegliśmy do tak zwanej pętli Kata, którą można scharakteryzować w krótki sposób: raz w górę raz w dół. Mieliśmy ją pokonywać 2 razy. Biegłem na 4 pozycji, ale wiedziałem, że kwestią czasu jest kiedy zamienię się miejscami z zawodnikiem biegnącym za mną. Czułem jak się zbliża.
Pod koniec pierwszej pętli biegliśmy już razem. Wbiegając na drugą pętlę z asfaltowej drogi wbiega przed nami 5 zawodników. Pomyślałem że to osoby z końca stawki które udało się dogonić na drugiej pętli. Zastanowiło mnie w tym momencie pytanie jednego z organizatorów: Czy można gdzieś było pomylić trasę. Odpowiadam, że tuż za tabliczką 9 kilometr można pobiec prosto zamiast skręcić w prawo.
Biegłem dalej z myślą że zaraz dogonię osoby, które przed nami wybiegły. Przy jednym z zakrętów stoi osoba z obsługi i mówi mi, że jestem dziewiąty. Jak dziewiąty? Byłem czwarty, wyprzedziła mnie jedna osoba i jestem dziewiąty? Pewnie policzył osoby, które zaraz miałem zdublować. No, ale osoby, które miałem zdublować oddalały się ode mnie. Pomyślałem sobie, że to trochę dziwne, że biegnąc w czołówce, nie mogę dogonić końcówki. W połowie pętli wyprzedziłem dwie z tych pięciu osób. Zbliżając się do ostatniego podbiegu na ostatniej pętli liczyłem, że zobaczę jak pozostała dwójka skręca na drugą pętlę. Gdy zobaczyłem, że tak się nie stało byłem mocno zdziwiony i nie ukrywam wkurzony. Mijając punkt kontrolny pytam organizatora jak to możliwe, że zawodnicy, którzy nie wyprzedzili mnie na trasie, są 300 metrów przede mną? Pytanie oczywiście pozostało bez odpowiedzi.
I to był najgorszy moment biegu. Była we mnie wielka złość. Dlaczego nikt nie zareagował na to, że część zawodników pobiegła niezgodnie z wytyczoną trasą? Byłem zrezygnowany. Trójka zawodników, którzy pobiegli inaczej było już daleko z przodu (około 350 metrów). Jedyne co mogłem zrobić to biec dalej i złożyć oficjalny protest.
Pozostało do mety 6 kilometrów. Biegłem swoim rytmem. Na 4 kilometry przed metą zacząłem się zbliżać do dwójki zawodników. Pomyślałem, że pomimo wszystko powalczę do końca. Na 19 kilometrze dopadłem pierwszego z zawodników. Ostatnie dwa kilometry były asfaltowe i pomyślałem, że tam spróbuję dogonić drugiego z zawodników. Wbiegając na asfalt miałem około 50 metrów straty. Ale powiedziałem sobie że zrobię wszystko żeby przesunąć się o jeszcze jedną pozycję. Zacząłem przebierać nogami szybciej niż sądziłem że mogę. Po około 500 metrach zrównuję się z zawodnikiem i przyspieszam, aby w sposób zdecydowany pokazać kto jest mocniejszy. Ten kilometr przebiegłem w tempie 3.49 min/km, a ostatni w tempie 3.44 min/km. Na metę wpadłem z 8 sekundową przewagą.
Myślałem, że dobiegłem na szóstej pozycji. Wiedziałem że dwie pozycje przede mną przybiegł Tomek Kłonowski, który na pierwszej pętli pobiegł niewłaściwą trasą. Zgłosiłem ten fakt organizatorowi i powiedziałem, że powinienem być 5 nie 6. I tu pierwsza niespodzianka - jednak jestem piąty bo do mety nie dobiegł Dominik Samotij, który się po prostu zgubił. Niespodzianką numer dwa była reakcja organizatora na moje słowa że część zawodników skróciła trasę. Odpowiedź brzmiała: "Nie mogę odpowiadać jak w lesie biegają zawodnicy!” Stwierdził, że to przecież cross a nie bieg uliczny, więc nie można wszystkiego przewidzieć. Panowie, ale to był bieg po oznaczonej trasi! Nie umawialiśmy się na bieg na orientację. Nie zrobiło na nich wrażenia że Dominik Samotij, zanim dotarł do mety, pokonał ekstra prawie 5 kilometrów więcej.
Byłem rozgoryczony, bo trasa biegu na była świetna. Cała oprawa biegu była super, ale reakcja niektórych członków klubu KB Lupus Oleśnica była dla mnie zaskakująca. Wszystkiemu winni byliśmy my biegacze: „a bo to ciągle patrzymy na zegarki zamiast pilnować trasy, albo nie patrzymy jak przebiega trasa, bo biegniemy ślepo za zawodnikami przed nami.” Na szczęście wśród organizatorów byli ludzie którzy byli skłonni posłuchać co można poprawić i gdzie były jakieś niedociągnięcia. I chwała im za to.
W tym miejscu muszę jeszcze napisać kilka słów o Tomku Kłonowskim, który jako jedyny z zawodników, którzy pomylili trasę podszedł do organizatorów i powiedział co zrobił. Prawdziwa postawa Fair Play. Wielki szacunek dla Niego za to co zrobił, bo jako jedyny wiedział jak należy się zachować. Jego postawa nie zrobiła wrażenia na organizatorach, którzy stwierdzili żebyśmy sami wyjaśniali takie sprawy. Dziękuję Tomu za twoją postawę. Wielki szacunek.
Dodam tylko że okazało się że pomimo wszystko udało mi się zająć 3 miejsce w kategorii: Senior Mężczyźni (wszyscy do 40 roku życia). Taka osłoda całego biegu.
12.10.2014, Dominik Kosenda: Maraton - przekleństwo i miłość w jednym
Gdy wracałem załamany z Maratonu Wrocławskiego (14.10.2014) zadzwoniłem do Jacka. Nie zdążyłem Mu opowiedzieć o wszystkim, gdy mi zaproponował: „A może byś wystartował w kolejnym maratonie – za miesiąc w Poznaniu?”. Byłem tak wściekły, że nie chciałem w ogóle nawet analizować tego pomysłu, jednocześnie pamiętając Jego słowa – biegamy po 2 maratony w roku. Ale cały wieczór i kolejny dzień ta propozycja pulsowała mi w głowie. Gdy opowiedziałem o tym Żonie (która widziała jak jestem zły i załamany) sama zaproponowała, abym tam pojechał się odegrać (w tym miejscu – dziękuję Ci Ewo!). Wszedłem na stronę WWW Maratonu w Poznaniu i oglądałem te wszystkie informacje podejrzliwie, ale gdy zobaczyłem, że opłata za start za 2 dni się ponownie zmieni – zapisałem się. Zaraz po tym znalazłem hotel i o głosiłem trenerowi – „jadę”. Treningi nie były zbyt intensywne, a w porównaniu z okresem przygotowawczym przed Maratonem Wrocławskim były relaksem.
W sobotę przed wyjazdem okazało się, że samochód którym miałem jechać miał przebitą oponę, a na „dojazdówce” nie chciałem ryzykować. Zmiana auta i wyjechałem do Poznania. Na miejscu potwierdziły się moje oczekiwania co do organizacji tego wydarzenia. To zupełnie inne zawody niż te we Wrocławiu. Na numerze startowym wskazana jest strefa w której należy się ustawić (nikt niestety tego nie kontroluje), a do strefy przebieralni i depozytu wpuszczani są wyłącznie zawodnicy (o to organizatorzy zadbali). Pojechałem do hotelu – wszystko przygotowałem i obejrzałem wiadomo jaki mecz.
Rano pojechałem na start z dużym wyprzedzeniem. Okazało się, że była to dobra decyzja, gdyż zawodników było ponad 6 tysięcy. Przebrałem się, oddałem rzeczy do depozytu i poszedłem na rozgrzewkę. Gdy robiłem przebieżki spotkałem Tomka Regimowicza. Przywitałem się z nim, po czym zapytał – „Znamy się?”. Gdy wymieniłem nazwisko Jacka – wszystko było już jasne. Życzyliśmy sobie powodzenia i udałem się na start. Plan był jasny – zdjąć klątwę Wrocławia, a przy okazji zrobić wynik w okolicach 4:12. Ścisk w strefie C był tak ogromny, że nie pozostało mi nic innego jak ustawić się przy balonach na 4:00. Nie byłem z tego zadowolony, ponieważ sam nie lubię gdy inni mi przeszkadzają po starcie – tym razem to ja przeszkadzałem innym (jak się okazało byłem wyprzedzany przez 20 km). Wystartowaliśmy dosyć szybko i pod koniec 3-go kilometra dogoniła mnie grupa biegnąca na wynik 4:15. A że po 3 km przyśpieszałem to im uciekłem i pobiegliśmy w stronę stadionu piłkarskiego w Poznaniu. Co ciekawe trasa prowadziła przez murawę stadionu i co tu dużo mówić, jest ładniejszy niż nasz „Velvet Arena”. Cały czas biegłem założonym tempem, co 5 km weryfikując zgodnie z oznaczeniem organizatorów czy szansa na zaplanowany wynik mi nie odjeżdża z powodu niedokładności mojego gps-a. Na 11 km dogania mnie Paweł Jach biegnący z synem Maćkiem w wózku. Krótkie przywitanie i pytam, na jaki biegną/jadą wynik. Odpowiedź brzmi 4 godziny – zdziwiło mnie to biorąc pod uwagę mój czas w tamtym miejscu biegu. Jak się okazało moje obawy potwierdziły się i wyprzedziłem ten rodzinny duet niedługo przed metą.
Mój plan konsekwentnie realizowałem do ok. 30 km mając po drodze dwukrotnie szansę na ponowne przyczepienie oderwanego numeru startowego. Po 29 km miałem po raz ostatni zwiększyć tempo i utrzymać je do końca. Niestety nie udało się, ale i tak miałem pewność, że wynik z Wrocławia zostanie poprawiony. Właśnie wtedy zaczęły się bardzo długie, ale o niskim nachyleniu podbiegi. Zbiegi natomiast były bardzo krótkie, ale szybkie. Takie trasy nie są mi bliskie i ostatecznie mnie osłabiły. A już w szczególności ostatni podbieg – prawie kilometrowy przed samą metą. Wiedziałem, że wynik z Opola to ponad 4:20, ale nie pamiętałem dokładnie co do sekundy – gdybym pamiętał to sił na te 2 sekundy na pewno bym poszukał. Zderzenie na ostatniej prostej ze schodzącym z trasy zawodnikiem i fotografem na samej mecie i już było po biegu. I tu zaskoczenie – nikt nie czekał z medalem! Oddałem chip i gdy przechodziłem do strefy zawodnika otrzymałem medal. Potem mogłem skorzystać z bananów, pomarańczy, czekolady, rodzynek, wody, herbaty, izotoników, piwa i makaronu.
Wynik jest słabszy niż planowany, ale najważniejsze, że udowodniłem, iż Wrocław był wypadkiem przy pracy i teraz wciąż zastanawiam się – a co by było gdybym nie pobiegł we Wrocławiu tylko od razu w Poznaniu? Teraz czas na roztrenowanie a potem przygotowanie do nowego sezonu bo w kwietniu pobiegnę w Warszawie.
Bieg mogę uznać za (prawie) udany i cieszę się, że zobaczyłem jak można porządnie takie zawody zorganizować. Musze także napisać o tym, że na ulice Poznania wyszło kibicować zdecydowanie więcej mieszkańców niż w trakcie maratonu Wrocławian.
Dziękuję Ci Jacku za tę propozycję i motywację.
7.10.2014, Łukasz Kulczewski, Górski Półmaraton Ślężański im. Adama Palichleba
Czasami potrzebujemy zawodów aby coś sobie udowodnić. Aby siebie przełamać.
To był dla mnie taki właśnie start.
W zeszłym tygodniu po biegu w Kątach Wrocławskich byłem totalnie rozbity. Fizycznie i psychicznie. Maraton Wrocławski cały czas siedział w mojej głowie i w moich mięśniach. Po tym biegu rozmawiając z Łukaszem B. zastanawiałem się co dalej. Miałem wszystkiego dość. Żałowałem że z wyprzedzeniem zapisałem się na ten górski półmaraton, bo czułem się całkowicie bez formy. Ale podjąłem rękawicę. I dobrze...
Ten bieg przyniósł mi wiele radości. Nie pamiętam kiedy ostatni raz czułem taką przyjemność na zawodach. Nie miałem większych oczekiwań w stosunku do tego biegu. Po cichutku myślałem o okolicach dwóch godzin.
Wystartowaliśmy o 10. Na starcie najlepsi polscy zawodnicy. Wśród mężczyzn był Marcin Świerc i Piotr Herzog a wśród Pań chyba najlepsza polska specjalistka od krótkodystansowych biegów górskich Dominika Wiśniewska - Ulfik.
Początek to delikatny 3 kilometrowy podbieg, a następnie po dotarciu do niebieskiego szlaku mieliśmy 1,5 kilometrową wspinaczkę na szczyt Ślęży. Docieram tam po około 29 minutach. Szybki łyk wody i ruszam w dół niebieskim szlakiem w stronę przełęczy Tąpadło. Tu zauważam że zbiegi w dniu dzisiejszym są moją mocną stroną. Przemykając między głazami wyprzedzam kilku zawodników i docieram do przełęczy.
Przecinam drogę i zaczynam podbieg pod Radunię. Tu znajduje się punkt kontrolny do którego docieram na 15 miejscu.
Zaczyna się kolejny zbieg. Po ponownym minięciu Przełęczy Tąpadło, czarnym szlakiem dobiegam do czerwonego szlaku na ostatni podbieg. Tu mija mnie kilku zawodników i szczyt Ślęży po raz drugi osiągam na 21 pozycji.
Ruszam na ostatni zbieg żółtym szlakiem nie widząc nikogo przed sobą. I tu nastąpiła chwila pełnej radości z biegu. Popędziłem w dół. Nie sądziłem że jeszcze kogoś dogonię. Ale ten zbieg był jak trans. Leciałem w pełnym pędzie kontrolując każdy krok. I stała się rzecz niesamowita. Dogoniłem pierwszego zawodnika i widziałem kolejnych. I wiedziałem że będę tak pędził do mety. Pędząc tak dogoniłem jeszcze 4 zawodników których wyprzedziłem. Ostatni kilometr pokonany w 3.37! Jestem na mecie!!! 22
kilometry biegu za mną. 1000 metrów w górę, 1000 metrów w dół. 16 pozycja - 2:05:39.
Tego potrzebowałem. Tej radości biegania. Uśmiech wrócił. I oto chodziło.
28.09.2014, Jacek Fedorowicz, Berlin Marathon - Szczęście składa się z pięciu cyfr: 2:45:21
Zaczęło się nieciekawie. W piątek (26.09) tuż przed siódmą wieczorem dojechałem do Berlina i zaparkowałem samochód przed starym lotniskiem Tempelhof. W halach byłego lotniska odbywały się targi związane z maratonem. Tam też wydawano numery startowe. Przed ósmą wieczorem odebrałem pakiet startowy. Pozostało mi już tylko dojechać do hotelu, leżącego po drugiej stronie miasta i położyć się spać. Wsiadłem do samochodu, przekręciłem kluczyki w stacyjce, i …silnik nie odpalił. Zamiast więc snu miałem nocne jazdy taksówkami po Berlinie, wydzwanianie do ubezpieczyciela, czekanie na lawetę i brak regeneracji. I tu kończy się nieciekawy początek wizyty w stolicy Niemiec. Nocni taksówkarze z plastycznymi twarzami, pijani klienci mijanych knajp, światła berlińskich lamp, kamienice Berlina Zachodniego i socrealistyczne galeriowce wschodniej części miasta uspokoiły mnie. Przestałem się denerwować zepsutym samochodem, bo przecież jak mówił do mnie berliński taksówkarz: „WITH CARS ALLWAYS ARE PROBLEMS” Zaakceptowałem więc sytuację, wsłuchałem się w tekst piosenki (DER WIND HAT MIR EIN LIED ERZALT), a po załadowaniu samochodu na lawetę i wysłaniu go do Polski, zameldowałem się o piątej rano w hotelu.
Po nocnych wojażach po stolicy Niemiec nastała senna sobota. Senna, bo zmęczenie z powodu braku snu nie pozwalało na regenerację organizmu. A jeszcze chciałem zobaczyć miejsce startu, poznać drogę do szatni, aby następnego dnia móc skoncentrować się już tylko na biegu.
O 20 przygotowałem numer startowy, koszulki, dres, buty, odżywki. Godzinę później zasnąłem. Niespodziewanie spokojnie zasnąłem… Spałem 8 godzin. Nieczęsto mam tak długi sen.
W niedzielę, o 5 rano, wstałem rześki jak skowronek. Lekkie śniadanie, herbata, stretching, kąpiel, chwila koncentracji i obejrzenie (co należy już do mojej przed maratońskiej tradycji), na youtube, biegu Bronka Malinowskiego na Olimpiadzie w 1980 roku, gdzie konsekwentnie biegł swoim tempem, aby na ostatnim okrążeniu wyprzedzić rywala i zdobyć złoto olimpijskie.
O 6.40, wezwałem taksówkę i wskazałem kierunek: Brama Brandenburska!
O 7.15, na półtorej godziny przed biegiem, na łące przy Reichstagu, kiedy mgły unosiły się nad trawami, wszedłem do strefy przeznaczonej tylko dla biegaczy. Sprawdziłem rozpisanie kilometrów. Na dwóch małych kartkach przykleiłem do przedramienia międzyczasy. Ich realizacja miała pomóc w osiągnieciu upragnionego 2:49.
Planowałem przebiec, w oparciu o „negativ split”, poszczególne kilometry w czasie:
-
Od 1 do 3 km, po 4.06/km;
-
Od 4 do 14 km, po 4.03/km;
-
Od 15 do 28 km, po 4.01/km;
-
Od 29 do 42 km, po 3.58/km;
Od 8.15 czekałem już w strefie startowej. Zacznijmy więc relację.
O 8.45 startuję. Termometry wskazują 12 stopni. Jest bezwietrznie. Nawierzchnia jest sucha. Trasa płaska. Warunki są więc idealne. Reszta w moich nogach i głowie – myślę. I dlatego zacząłem sobie powtarzać: „Spokojnie, spokojnie, tylko spokojnie. Nie daj się ponieść emocjom”. Pierwszy kilometr biegnę zgodnie z założeniami (po 4.06), kolejne dwa podobnie. Wielu biegaczy mnie wyprzedza. Ich entuzjazm na szczęście mnie nie porywa. Chowam ambicję. To czas na przygotowanie organizmu do wysiłku.
Pierwsze 10 km kończę w czasie 40 minut 29 sekund. Kilka sekund lepiej niż zakładany czas, ale niepokój budzi wynik z mojego garmina. Zegarek wskazuje szybciej koniec poszczególnych kilometrów niż tabliczki organizatorów. Różnice wynoszą od 50 do 100 metrów. Postanawiam więc nieznacznie przyśpieszyć.
Tłumy kibiców wiwatują. Oklaskują wszystkich biegaczy. Przy jednej z kafejek gra kapela jazzowa. Cudowna muzyka , ale teraz wsłuchuję się we własny organizm. Tętno nie jest wysokie. Zbliżam się do 15 kilometra. Średnia na odcinku wychodzi nieco poniżej 4 minut na kilometr. Ciągle mam rezerwy. Czuję je, ale siłami gospodaruję rozsądnie. Maraton zaczyna się przecież po 30-tym kilometrze.
Półmetek mijam w czasie 1:24:14. Mnożę ten wynik razy 2. Wychodzi 1:48:28. Ach osiągnąć ten wynik!!! Biorę magnez. Popijam wodą i izotonikiem. Wcześniej, na 12 kilometrze, przyjąłem żel energetyczny. Będę się odżywiał także na 28 i 35 km.
Na 25 kilometrze tętno wciąż jest spokojne. Oczekuję kryzysu. Ten lekko daje znać o sobie na 28 kilometrze, ale na 29 znowu jest dobrze. Wciąż mam siły. Od 11 kilometra ciągle wyprzedzałem innych zawodników i teraz też mijam. Tempo rośnie. Biegnę po 3.47 / km. W głowie pojawia się myśl: „Będzie dobrze”. Pamięć o tegorocznym, wiosennym maratonie i „umieraniu” na trasie każe wrócić do biegu. „Jeszcze nie nadszedł koniec wyścigu, jeszcze nie przekroczyłeś mety! Bądź skoncentrowany!”
Wyprzedzam. Mijam 35 kilometr i …”ściana” się nie pojawia.. Utrzymuję tempo! 38 kilometr. Jeszcze cztery, jeszcze cztery! Przychodzi zmęczenie, do wytrzymania... Dam radę! Dam radę! Dam radę!
Na 40 kilometrze zerkam na zegarek. Liczę i wychodzi mi, że nawet gdybym pobiegł ostatnie dwa kilometry w 13 minut to osiągnę zakładany czas. Nie tracę prędkości – w myśl zasady: „biegnij szybko, to szybciej skończysz”. Na 41 kilometrze sił już brakuje, ale przecież został tylko 1 kilometr! Mijam jeszcze trzech zawodników. Za chwilę dwa zakręty i wybiegam na ostatnią prostą. Jest Brama Brandenburska, a za nią meta! Widzę zegar!
Wiem jak wygląda szczęście! Szczęście ma wymiar liczb:
2:45:21
Szczęście, które przychodzi do nas po biegu to właśnie często realizacja marzeń biegowych. Moim marzeniem było pokonanie bariery 2 godzin 50 minut. I co tu dużo mówić… Był to mój biegowy cel życiowy. Szczęście jednak do nas samo nie przyjdzie. Warunkiem jego zaistnienia jest konsekwentny, metodyczny trening. Wychodząc, najczęściej około godziny 22 na trening, zastanawiałem się czy ze względu na całodniowe zmęczenie ma on sens? Jak widać ma. Nie przestańcie więc pracować. Nawet jeśli przyjdą chwile zwątpienia.
Należy podziękować dwóm Panom (Jerzemu Skarżyńskiemu i Michałowi Bartoszakowi).
Treningi Skarżyńskiego, realizowałem od listopada 2013 do marca 2014, a następnie od lipca do września. Jego książka „Maratony i ultramaratony” jest przeze mnie nieustannie czytana. A przyjęty trening miał dać wynik 2:45. Co za skuteczność!
Treningi Bartoszaka (przygotowujące do wyniku 35 minut na 10 km) prowadziłem w miesiącach kwiecień – czerwiec. Dzięki Michałowi poprawiłem szybkość. Myśl szkoleniowa obu Panów sprawdziła się. Uczciwie więc polecam.
Funkcjonowanie w takim klubie jak nasz, a więc kameralnym, z więzią łączącą zawodników, przyczynia się do wzajemnego wspierania, udawadniania, że wciąż możemy poprawiać rezultaty i cieszyć się naszą pasją. Biegnąc w Berlinie wiedziałem, że o moim biegu myślicie, że kibicujecie mi. Tak jak ja myślę o Waszych startach, kiedy Wy jesteście na trasie. Cieszę się wówczas Waszymi radościami, przeżywam niepowodzenia. A teraz cieszę się, że jesteśmy razem.
Vamos Amigos
Jacek
14.09.2014, Dominik Kosenda, Wrocław Maraton - Dzień oczekiewany od dawna
14.09.2014 r. to dzień, którego wyczekiwałem od dawna. Nieudany atak na złamanie 4 godzin w Opolu nie dawał spokoju. Po nieudanym mocno Biegu Koguta w Oławie (w czerwcu), zacząłem okropnie męczące treningi – lato to nie jest pogoda dla mnie. Okrutnie się męczyłem, sumiennie trenując. A do tego trener nie dość, że ostudził zapał co do planowanego do osiągnięcia czasu to jeszcze dołożył czwarty trening (dla tego treningu zrezygnowałem z basenu). Lipiec pełen męki (zabójcze temperatury), sierpień trochę lepszy, ale z dwoma 30-stkami (jedna w upał - zawody, druga chłodnym wieczorem dająca spore nadzieje na dobry wynik we wrześniu) i w sumie 280 przebiegniętych kilometrów.
I co?
I 5:07:07 !
W najczarniejszych scenariuszach nie spodziewałem się takiej katastrofy. To gorzej o 36 minut od pierwszego maratonu, gdzie nawet nie wypada porównywać przygotowań do niego z okresem poprzedzającym niedzielny koszmar.
Pierwotnie prognozy wskazywały, że będzie to dzień pochmurny z temperaturą ok 17 stopni. Jak było naprawdę wszyscy widzieliśmy. Już na 3 km byłem mocno spocony. Na 11 km gdy ekrany na obwodnicy śródmiejskiej zatrzymały wiatr, zacząłem mieć kłopoty z utrzymaniem tempa (a już wtedy miałem plan delikatnie przyśpieszyć). Jeszcze miałem nadzieję, że zbieg z mostu milenijnego mnie jakoś poderwie, ale niestety było już tylko gorzej. Na 21 kilometrze kiedy już minęły mnie baloniki na 4:30 i łapały mnie dreszcze mimo tego upału (a byłem na wysokości ul. Metalowców – czyli 2 km od domu) – pomyślałem – idę do domu! Ale pomyślałem, że byłbym pierwszym zawodnikiem Klubu, który nie ukończyłby biegu tak w sumie bez powodu. Poza tym zacząłem się zastanawiać – jeśli moje tempo spada aż tak, to czy zmieszczę się w limicie 6 godzin?!
No i nadeszła druga – okropna część dystansu, w trakcie której tempo spadało tak bardzo, że nie chcę nawet o tym pamiętać. Cały czas była przy mnie żona, która podawała żele, wodę, izotonik i wierzyła, że dobiegnę (za co serdecznie Jej dziękuję). Na wysokości CH Borek, przy Hallera dobiegł do mnie Tomek Zając z pytaniem „co Ty tutaj robisz?”. Spytałem jakim biegnie tempem i podjąłem decyzję, ze pobiegnę z Nim. Wiara w siebie wróciła na moment i na chwilę dostałem skrzydeł. Niestety wytrzymałem nie więcej niż 2 km. Ostatnie 10 km to już powolne odliczanie „kiedy ten koszmar się skończy”. Nawet mi się nie chciało finiszować, ale ostatecznie na końcu przyspieszyłem. No i dobrze, że się skończył, chociaż w myślach wciąż powraca. Pocieszam się tylko, że regeneracja przebiega szybko, a poza tym nie tylko moja kondycja była słaba – biegu nie ukończyło sporo osób, a wśród nich kilku biegaczy z dolnośląskiej czołówki.
14.09.2014, Łukasz Kulczewski, Wrocław Maraton
Cierpiałem. Umierałem. Dobiegłem.
Już jest po. Wygrałem. Wygrałem sam z sobą.
Wygrałem z demonem Zwątpienia.
Wygrałem z demonem Zmęczenia.
Wygrałem z demonem Bólu.
Wygrałem!
Przegrałem z Czasem. Ale czas jest względny.
To nie był mój dzień, nie moja pogoda. Coś poszło nie tak.
Byłem ja, demony i dystans. Nierówna walka.
Demony zaatakowały już na 15 kilometrze. Wlewały złe myśli do mojej głowy.
Ból wbijał igły w moje mięśnie, a dystans nie chciał się zmniejszać.
Na 27 kilometrze ból przeprowadził frontalny atak. Uderzył ze zdwojoną siłą.
Zgiął mnie w pół, ale nie powalił. Za sprzymierzeńca obrał sobie słońce.
Ból myślał że już jest po sprawie. Widziałem jego uśmiech.
Rozbił moje ciało, ale nie pokonał mojej woli.
To jeszcze nie koniec.
Wola była silniejsza.
Pokonała ból, pokonała zmęczenie, pokonała dystans.
Upragniona ostatnia prosta.
Wygrałem sam ze sobą. Wygrałem ze swoimi słabościami. Wygrałem z demonami.
Tylko ten czas: 3:13:17;
Ty mnie pokonałeś.
Do następnego razu. Szykuj się, bo będę chciał wyrównać rachunki!
05.07.2014. Łukasz Kulczewski,
Bieg Żywych Trupów - Supermaraton Gór Stołowych 2014
PRZEDBIEGI
Historia zatoczyła koło. Minął rok od mojego pierwszego startu w Maratonie Gór Stołowych. Obiecałem wtedy, że wrócę tu za rok i powalczę raz jeszcze. I wróciłem i walczyłem, a co z tego wyszło spróbuję opisać.
Zaczęło się, jak co roku w lutym. Pobudka o północy, aby móc się zapisać do tego biegu. Godzina 0:00 komputer odpalony i start. Szybko wypełniam formularz, kończę o 0:00:20 i co? Jestem 117 zapisaną osobą. W przyszłym roku muszę być jeszcze szybszy. Ale nic to. Jestem na liście startowej. Po 15 minutach brak już wolnych miejsc.
TRENING
W zeszłym roku wystartowałem nie trenując w górach. O tak fantazja chłopaka poniosła. W tym roku było inaczej. Kilkukrotne wyjazdy z Wrocławia do pobliskiej Sobótki i bieganie po Masywie Ślęży i Raduni w godzinach wczesno porannych tudzież lekko nocnych na pewno pomogły. Nie stałem się wybitnym góralem, ale poczułem różnicę między asfaltem a leśną dróżką. Poczułem lekki zew natury.
SPRAWDZIAN
Miesiąc przed zawodami wystartowałem w Chojnik Maratonie, aby się sprawdzić. Pomyślałem, że skoro Maraton Gór Stołowych to prawdopodobnie najtrudniejszy maraton górski w Polsce, to ten bieg będzie dobrym przetarciem. Ciężej niż w Górach Stołowych być nie może. A jednak. Ten bieg zmusił mnie do skrajnego wysiłku. Zmusił moje ciało i ducha do maksymalnego poświęcenia. Wycisnął ze mnie wszystko, co najlepsze i wszystko, co najgorsze. Pokazał mi, że jestem totalnym amatorem w górach. Pokazał jak
jeszcze wiele pracy muszę wykonać by być lepszym.
BIEG ŻYWYCH TRUPÓW
No i nadszedł czas Maratonu Gór Stołowych. Od tego roku Supermaratonu ze względu na wydłużony dystans do 50 km. Aby ukończyć bieg musiałem pokonać kolejną swoją granicę. Do tej pory było to 46 km z ubiegłorocznego biegu. Przed startem cały czas miałem w głowie zeszłoroczny kryzys. Kryzys, podczas którego nastąpiło całkowite odcięcie energii. Wiedziałem jakie błędy popełniłem i miałem nadzieję, że wiedziałem jak się przed nimi uchronić.
Wystartowaliśmy punktualnie o dziesiątej. Na trasę wyruszyło 461 osób. Upał straszny, ale biec trzeba. Postanowiłem zacząć spokojnie i nie dać się ponieść fantazji jak to miało miejsce w zeszłym roku. Upał dawał się we znaki. Pierwsze 3 kilometry to formowanie się biegowego węża. Każdy zajmował swoje miejsce w stawce. Ja też starałem się być gdzieś w tym wężu. Tak bliżej głowy niż ogona. Pierwszy bufet - arbuzik, pomarańcz, izo i sms do żony, że wszystko jest ok. Tak się z nią umówiłem, że co
10 km będę ją informował o postępach i moim samopoczuciu.
Biegnę dalej swoim rytmem. Spokojne podejścia i zbiegi, na których staram się przyspieszać. Jest gorąco. Podczas wybiegania z lasu na odkrytą przestrzeń czuć straszny żar. Nie ma czym oddychać. Docieram do drugiego bufetu. Porcja owoców, wafelek i oczywiście sms do żony. Ruszam dalej. Biegnę do następnego bufetu. Do bufetu, do którego ledwo dotarłem rok temu. Cały czas miałem w głowie problemy z paliwem w zeszłym roku. Docieram do punktu, w którym miałem odcięcie. W tym roku jest ok.
Akumulator generuje moc. Mogę biec! Biegiem docieram do 3 bufetu. Demony pokonane. Jeszcze 22 kilometry do mety. Posilam się solidnie i lecę na nowy odcinek trasy. Na 32 kilometrze zobaczę moją żonę. Docieram do niej w dobrej kondycji. No i ruszam dalej na najdłuższy podbieg w całym biegu. Na 34 kilometrze czuję, że zbliża się kryzys. Wciągam żel, popijam wodą i walczę dalej. Na 34 kilometrze ponownie mijam się z moją żoną i mówię, że nie złamię bariery magicznych 6 godzin. Nie dziś i nie w
tych warunkach. W pobliskim strumyku chłodzę twarz i głowę i próbuję zmyć ślady kryzysu. Za 2 kilometry ostatni bufet z jedzeniem. Docieram do niego i po raz ostatni przed metą żona dodaje mi otuchy. Posilam się i ruszam na ostatnie 16 kilometrów trasy. Po długim biegu przez pola docieram do podbiegu pod Ostrą Górę. Patrzę przed siebie i widzę sznur biegaczy. Mijam jednego z nich, który mówi do mnie: Spójrz to wygląda jak Świt żywych trupów. Popatrzyłem na wymęczonych i obojętnych biegaczy i faktycznie. Nie świt tylko Bieg żywych trupów. Wszyscy sapiąc dążyliśmy za wszelką cenę do jednego celu. Wszyscy ciągnęliśmy do mety.
Po osiągnięciu Ostrej Góry został tylko bieg przez Błędne Skały, zbieg do drogi i finałowe 665 stopni na szczyt Szczelińca. Zaczynam podejście i walczę ze swoimi słabościami. Jest ciężej niż w zeszłym roku, ale powoli stopień po stopniu zbliżam się do mety. Jest wypłaszczenie. Ostatnie 200 metrów i osiągam metę!!! Widzę mojego najwierniejszego kibica - żonę, która dzielnie wspierała mnie na trasie. Znowu porozcinałem kolana, znowu cierpiałem z wysiłku, ale wiecie co - powalczę raz jeszcze.
Chcę zaatakować te 6 godzin.
W tym roku mój czas to 6:28:01 i wiem, że można coś z tego urwać. To jest mój plan na przyszły rok. Ale na tą chwilę czas, który osiągnąłem pozwolił mi zająć 59 miejsce. Do mety dotarło 415 zawodników. Reszta w tym roku nie dała rady, ale myślę, że z większością z nich spotkam się w przyszłym roku.
14.05.2014. Dominik Kosenda, Nocny Pómaraton Wrocław
Nocny Półmaraton to od dawna planowany przeze mnie atak na życiówkę, która w oficjalnych zawodach nieco odbiegała od lepszego wyniku uzyskanego w trakcie zimowego wybiegania. Cel - zejście poniżej 2 godzin. Gdy trener zaproponował 1:58 pomyślałem, że to nie będzie spełnienie moich oczekiwań (w trakcie wybiegania uzyskałem 1:57). Zaproponowałem więc 1:55 - czyli walka o czas bez pacemakera.
Pora startu - godz. 21 to czas kiedy najczęściej zaczynam trening, więc nie obawiałem się o dyspozycję o tej porze. Zgodnie z zaleceniem przespałem się w ciągu dnia i wypoczęty udałem się w godzinną podróż na Stadion Olimpijski. Już w pierwszym tramwaju dało się odczuć, że w powietrzu wisi jakiś duży bieg - wyraźnie dało się wyczuć maści rozgrzewające.
Na miejsce dotarłem ze spotkanym w tramwaju Łukaszem Budnikiem i razem z Mariuszem Stefaniakiem poszliśmy w okolice depozytu. Tam spotkaliśmy Łukasza Kulczewskiego, z którym po oddaniu rzeczy do depozytu udaliśmy się na rozgrzewkę. Robert Sokół zrobił nam wtedy zdjęcia.
Po rozgrzewce ustawiłem się na linii startu i można powiedzieć, że trafiłem bo biegnąc swoim tempem nie musiałem za dużo na początku wyprzedzać ani mnie za dużo osób nie wyprzedzało. Gdy wbiegałem na mosty Jagiellońskie z przeciwka już biegła czołówka, którą nagrodziliśmy brawami. Na "nawrotce", przy koronie, zobaczyłem jaka jeszcze masa ludzi biegnie za mną - to naprawdę uskrzydla. Na 5 km przyjąłem magnez w obawie o męczące mnie w czasie ostatnich dłuższych starów skurcze lewej łydki. Nawadnianie na 5 km przebiegło sprawnie i spokojnie. Na około 9 km - na estakadzie na Placu Społecznym - w dole zauważyłem prowadzącego bieg - późniejszego zwycięzcę. To niesamowite, że ja miałem przed sobą jeszcze 12 km a on tylko 4. Właśnie w tym miejscu zacząłem biec za parą zawodników z Sobótki - biegli moim tempem - 5:30/km. Biegłem za nimi do Ogrodu Botanicznego gdzie zaczęli schodzić poniżej tego tempa. Szkoda bo biegnąc za nimi nie musiałem nikogo wyprzedzać i zmieniać toru biegu co mi bardzo pasowało. Na 12 km przyjąłem żel. Wyprzedziłem tą parę i przyspieszyłem, i w samotności wbiegałem na Ostrów Tumski. Potem słyszałem, że ludzie narzekali na nawierzchnię właśnie w tym miejscu, ale ja po 4 pętlach w trakcie maratonu w Opolu, gdzie ok 3 km trasy biegło po strasznych nierównościach - czułem się w okolicach Katedry jak ryba w wodzie. W okolicach Hali Targowej, po zaliczeniu kolejnego kilometra, GPS pokazał tempo 6:30. Pomyślałem - teraz jest decydujący moment. Nie zacząłem biec wolniej (tak mi się wydawało), ale tempo nadal było dla mnie niepokojące. Na szczęście rozsądnie biegłem swoim tempem, a GPS zaczął w końcu pokazywać wartości coraz bliższe 5:30. 17 km zakończyłem wynikiem 5:34 i postanowiłem delikatnie przyśpieszyć. Od tego momentu to był już mój bieg - to ja wyprzedzałem innych – sytuacja, o której zawsze myślę by nastąpiła pod koniec każdego biegu. Za Mostem Grunwaldzkim zacząłem się powoli orientować, że mogę mieć kłopot z osiągnięciem założonego celu. Uświadomiłem sobie, że planując tempo biegu zapomniałem o tym, że dystans na pewno będzie dłuższy. Mijając tabliczkę 19 km miałem na zegarku 1:44 z kawałkiem i około 200 metrów więcej przebiegnięte niż wskazane na tabliczce. A do przebiegnięcia pozostało 2 km i prawie 100 metrów. Postanowiłem zaatakować. Ostatnie 2 km to tempo 5:08 i 4:50 (trening kilometrówek bardzo się tutaj przydał) - nie sądziłem, że mam takie zapasy sił (a to pokazuje, że można było pobiec szybciej). A ostatnie metry w tempie 4:12! Na ostatniej prostej musiałem wykonać niezły slalom, żeby wyprzedzić biegnących przede mną i wpadłem na metę - zegarek pokazał 1:55:02. Chyba każdy może sobie wyobrazić jakie słowo padło z moich ust jako pierwsze ;-). Dystans półmaratonu przebiegłem w czasie 1:54:16, zatem można uznać, że się udało :-)
Na mecie czekali na mnie: Łukasz Kulczewski (najlepszy z naszego klubu tego dnia) i Mariusz Stefaniak. Stanąłem w kolejce po napoje i banana (15 minut!), spotkałem Tomka Zająca z Żoną i poszedłem się przebrać. Poszliśmy pod scenę z Mariuszem i Łukaszem Budnikiem, gdzie spotkaliśmy też drugiego Łukasza. Obserwowaliśmy dekorację zwycięzców poszczególnych kategorii wiekowych i czekaliśmy na punkt kulminacyjny wieczoru - losowanie tabletów i samochodu.
Impreza fantastycznie poprowadzona przez Pawła Gołębskiego. Nikt z nas nic nie wygrał, ale najważniejsze tego dnia były dla nas wyniki i wspaniała atmosfera.
Powrót to dojście do Placu Grunwaldzkiego i 2 autobusy nocne do domu, gdzie zjawiłem się o 4.
Sobotni wynik to dobry prognostyk przed wrześniowym maratonem - skurcze mnie nie łapały i oby udało się zrobić kolejny krok w kierunku złamania bariery 4 godzin.
A Łukaszowi Kulczewskiemu gratuluję umiejętności przewidywania - dokładnie zaplanował ile płynów będzie nam potrzebnych do tego by je odpowiednio uzupełniać w drodze do domu od Mostu Szczytnickiego :-) Dzięki za wesoły powrót Łukaszu.
1.06.2014, Dominik Kosenda, Bieg dla Maćka
W pierwszą niedzielę czerwca 2014 na starcie Biegu dla Maćka ustawiło się prawie 500 biegaczy.
Maciek to niepełnosprawny syn jednego z biegaczy, który uczestniczy w każdym biegu ze swoim ojcem jadąc w wózku.
Bardzo szczytna idea, którą postanowiłem wspomóc biorąc udział w tym biegu. To pierwszy start po maratonie, więc miałem małą nadzieję, że wiatr z Opola będzie mi wiał trochę w plecy i uda się uzyskać dobry wynik. Mięśnie łydki przestały mnie męczyć więc nie obawiałem się przygód związanych z kontuzjami.
Na start przybyłem ponad godzinę przed biegiem, sprawnie się zarejestrowałem i poszedłem się rozgrzać. Po rozgrzewce ustawiłem się dosyć blisko startu, mając świadomość że na pewno za mną stoją lepsi ode mnie, ale też że przede mną stoją zawodnicy, których w końcu wyprzedzę. Nie wiem dlaczego, ale byłem przekonany, że trasa biegu to 2 pętle w parku Grabiszyńskim, ale trasę, jak się okazało, poprowadzono tak sprytnie, że wyszła jedna pętla.
Pierwszy kilometr to jak zwykle przepychanka urozmaicona wielkimi kałużami w parku - to powodowało konieczność biegania "gęsiego" w wielu miejscach co wybija z rytmu. Do 4 km bezbłędnie realizowałem plan - tempo na zejście poniżej 49 minut. Według planu punkt z wodą miał być na 5 km, a tu zaskoczenie bo dziewczyny podawały kubeczki o 500 metrów wcześniej. Szybkie 3 łyki wody i dalej do przodu. Wtedy, po osiągnięciu 5 km mój gps zaczął pokazywać bardzo niedobre tempo - ponad 30 sekund gorsze od planowanego, a wydawało mi się, że nie zwolniłem aż tak. Zacząłem przyspieszać i po spojrzeniu na zegarek okazało się po kilkuset metrach, że biegnę o 20 sekund za szybko! No i to był moment załamania. Chyba gps szwankował przez zbyt gęste zadrzewienie. Od tego momentu to już była walka ze sobą. Ale podjąłem ją, żeby uzyskać dobry wynik. Pod koniec trasy znowu omijanie kałuż i finisz na ulubionym asfalcie. A na mecie niespodzianka - zegarek pokazał mniej niż 10 km - 9,76 km! Spotkanemu za metą znajomemu wyszło 9,93 km. Zatem niestety uzyskany czas 48:32 nie może być uznany za życiówkę. Za to 167 miejsce na 496 zawodników to już postęp widać - byłem w 1/3 stawki!
Teraz trzeba poczekać na bieg, w którym będzie odmierzone 10 km i wtedy zweryfikować formę.
A za 2 tygodnie pobiegamy w nocy Amigos!
24.05.2014, Mariusz Stefaniak, Bieg Ulicą Piotrkowską
''Ziemia obiecana'' przywitała mnie letnią pogodą (28 stopni). Na szczęście przed startem pojawiły się chmury i temperatura spadła do 22 stopni.
Problemów z parkowaniem większych nie było. Mam swoje ulubione miejsce, około 300 metrów od startu. Odbiór pakietów odbywał się na bieżąco. Gorzej było z depozytem; był, ale słabo oznakowany. Zresztą nieszczególnie szukałem – miałem blisko auto. Na starcie brakowało stref czasowych. Ustawiłem się około 10 m od linii.
Trasa ciekawa, przez centrum, ze sporą liczbą kibiców, trochę trudna, z wieloma zakrętami i kilkoma nawrotami; lekko pofałdowana.
Bieg zacząłem tak jak zaplanowałem, chociaż po 5 km, przy strefie z nawadnianiem trochę zgubiłem rytm, chciałem uniknąć zderzenia z korzystającymi ze strefy, która była dosyć dobrze przygotowana (długa), ale wąska - co było jej wadą.
Półmetek pokonałem zgodnie z założeniem, niestety na kolejnych 4 kilometrach było ciężko przyspieszyć. Jednak to co nie udało się zrobić wcześniej powetowałem sobie na ostatnim kilometrze. Zwłaszcza ostatnie 300 metrów, to były moje metry! Wtedy zaczęła się walka na całego z jednym z zawodników, w sprinterskim tempie, z którym wygrałem ostatecznie o pół sekundy! Ostatni kilometr pokonałem w czasie 3:30! Na mecie Garmin wskazał prędkość ostatnich metrów 2:50! Te ostatnie metry sprawiły, że po biegu łapałem oddech przez kilka minut.
Bieg Piotrkowską jest jednym z moich ulubionych biegów. Startuję w nim od 2011 roku.
Pozdrawiam
Mariusz
Vamos Amigos
12.05.2014. Dominik Kosenda, Maraton Opolski
Do maratonu w Opolu zacząłem przygotowania zaraz po moim debiucie maratonie wrocławskim w 2013 roku. Przyznaję – wciągnęło mnie tak, jak prognozował Jacek. Nie zniechęciły mnie mega zakwasy i ból stawów towarzyszące przez 4 długie dni po debiucie. Pęcherze, odparzenia i schodzące paznokcie także szybko się zagoiły, więc decyzja o starcie w kolejnym maratonie była niepodważalna. Zaplanowałem start w Lublinie – rodzinnym mieście, ale gdy zapoznałem się z profilem trasy (kilkukilometrowy podbieg po 30 km) postanowiłem poszukać innej imprezy. Wybór padł na Opole. Przy rejestracji odruchowo sprawdziłem, czy może jakimś cudem będzie tam startował inny zawodnik KB Vamos Amigos Wrocław i o dziwo okazało się, że do Opola wybiera się też Mariusz Stefaniak zamierzający przebiec półmaraton. Szybki telefon i Mariusz złożył mi propozycję nie do odrzucenia i już w sobotnie popołudnie zameldowaliśmy się w pensjonacie Błękitna Róża. Pojechaliśmy na miejsce startu (nic niebyło jeszcze gotowe), odebraliśmy pakiety startowe (niezbyt obfite) i udaliśmy się na „pasta party”. Ten ostatni element przypominał raczej postój na pielgrzymce, co popchnęło nas do wyjścia „na miasto” zakończone wizytą we „włoskiej” restauracji. Po zjedzeniu pysznego tym razem makaronu pojechaliśmy na kwaterę omówić strategię na niedzielę. Poprosiłem Mariusza o pomoc – zaplanowałem, że pierwszą połowę pobiegnę korzystając punktów żywieniowych przygotowanych przez Organizatora, a żele schowałem do kieszeni. Rozpoczęcie II części biegu miało się rozpocząć od podania żelu i wody przez Mariusza i Jego dalszą pomoc przez pozostałą część mojego biegu.
Rano zjedliśmy kanapki z miodem, porozciągałem się, rozpisałem plan biegu – na lewej ręce długopisem, na prawej ręce markerem. Pojechaliśmy w okolice linii startu tak by móc błyskawicznie odjechać po zakończonym biegu. Zrobiliśmy rozgrzewkę, po której okazało się, że dane z mojej prawej ręki się zmazały. Poprawiłem to co zostało na lewej ręce i udaliśmy się na linię startu. Ruszyliśmy spokojnie, bez rozpychania się i bez upadków. Po ok. 1 km zepsuła mi się mp3, więc cały bieg słyszałem co się dzieje wokoło. Planowałem pobiec metodą „negative Split” – 4 tempa – od powolnego przez pierwsze 4 km, trochę szybszego do 15 km, jeszcze szybszego do 29 km i tempa na poziomie mojego WB2 do samego końca. No i wszystko szło zgodnie z planem do spotkania z Mariuszem czyli dokładnie do połowy. Ta część dystansu przebiegła spokojnie, jedyną wyraźną atrakcją, było to, że zdublował mnie na ok. 14 km (2 pętla) późniejszy zwycięzca – piękny długi krok, brak widocznego zmęczenia, brak przyśpieszonego oddechu. Biegłem swoim tempem najpierw dając się wyprzedzić całej grupie biegaczy, a potem powoli wyprzedzając kolejnych uczestników biegu. Gdy Mariusz po skończonym świetną życiówką półmaratonie podawał mi żel i wodę złapał mnie ból przepowiadający skurcz w lewej łydce. Zabolało i to był pierwszy sygnał, że wielkiego szczęścia w Opolu nie znajdę. Miałem wprawdzie kilkadziesiąt sekund zapasu z pierwszej części biegu, ale przez kilka kolejnych kilometrów tą nadwyżkę niestety roztrwoniłem. Z każdym kolejnym kilometrem, gdy tylko próbowałem przyspieszyć ból powracał. Przyjąłem tylko jeden cel – biec na granicy bólu – tak żeby mnie skurcz na dobre nie wyeliminował z biegu i pod żadnym pozorem się nie zatrzymać. To się udało – nie przeszedłem do marszu ani razu. A Mariusz dzielnie mnie wspomagał. Spotkaliśmy się na trasie 4 razy, a po podaniu ostatniego zestawu Mariusz pobiegł część ostatniej pętli razem ze mną. Czający się za rogiem ból łydki uniemożliwił wyraźne przyspieszenie na koniec i zaakcentowanie mimo wszystko życiówki 4:20:40. To o 11 minut lepiej niż w debiucie, ale założenia były bardziej ambitne. Na ich realizację czas nadejdzie już we wrześniu. Po biegu moimi łydkami zajęły się 2 młode niewiasty, po czym okazało się że posiłek regeneracyjny „właśnie się skończył”. Spodziewałem się, że trasa będzie płaska, a obfitowała w liczne podbiegi, a część trasy przebiegała wybrukowanymi uliczkami Opola i większość zawodników biegła po chodnikach narażając się na zderzenie z wychodzącymi pieszymi zza rogów budynków. Wyraźnie dla mnie odczuwalny był brak punktu z wodą pomiędzy 0,6 a 5 km trasy. Deszcz nie padał więc nie było problemu z pianą na spodenkach i problemów z chodzeniem. Długie wybiegania poprzedzające maraton przygotowały mnie do tego wysiłku i czuję się zdecydowanie lepiej niż po pierwszym.
Dziękuję rodzinie, która w obliczu przykrej rodzinnej poniedziałkowej uroczystości, nie zaingerowała w moje plany, Mariuszowi za wspólny wyjazd i pomoc na trasie oraz Jackowi za „naopowiadanie mi bajek” i stałe trenerskie konsultacje.
A już za miesiąc spotkamy się nocą :-)
Klub Biegacza Vamos Amigos Wrocław