Mój Maraton Wrocław 2013.
Opowieść Dominika:
"Mój debiut lub żonę zgubiłem na trasie"
Dzień poprzedzający maraton spędziłem na jedzeniu makaronu i odpoczynku. W ramach dotlenienia organizmu wybrałem się z rodziną na działkę i … użądliła mnie pszczoła! Nie mogłem w to uwierzyć. Jestem uczulony na takie przypadki i obawiałem się, że może mi to w trakcie biegu przeszkadzać.
Noc upłynęła mi spokojnie. W miarę się wyspałem i nie śniło mi się tak jak przed 30-stką, że zapomniałem czapki. Rano rozciąganie, bułka słodka, bułka z miodem i herbata słodzona. O 7.15 z Łukaszem i Jackiem próbowaliśmy się dostać na start. Nie było to łatwe, ale udało nam się dosyć sprawnie. Przebraliśmy się, zostawiliśmy rzeczy w depozycie i Jacek poprowadził rozgrzewkę. Na trenera zawsze można liczyć – znalazł toi – toie do których nie było żadnych kolejek więc mieliśmy przed biegiem komfortową sytuację. Po rozgrzewce Jacek mi powiedział „trening wykonałeś w pełni, jesteś przygotowany, dasz radę. Jak staniesz zjedz cukier, pij wodę i wróć do truchtu.” Następna rada była od Łukasza – „nigdy, ale to nigdy nie siadaj. Oprzyj się o coś, ale nie siadaj!” Z taką wiedzą udałem się na start do swojej strefy.
Włączam mp3-kę i okazuje się, że słuchawki, które zabrałem nie za bardzo współpracują ze sprzętem i słyszę muzykę, ale nie słyszę śpiewu! Co jakiś czas słyszę tylko chórki, ale tak jakby były nagrywane w innym pomieszczeniu. Wkrótce jednak się przyzwyczaiłem i nie zwracałem już na to uwagi. Zaraz za linią startu spotkałem moją żonę – Ewę, która miała jechać na rowerze i podawać mi wodę i żele. Trochę mnie to zaniepokoiło…, ale o tym za chwilę. Od startu biegłem zgodnie z założeniami, a nawet trochę szybciej. Kalkulator biegowy wskazywał, że aby osiągnąć czas 4:30:00 muszę biec w tempie 6:23/km. Biegłem 6:15-6:17. Czułem się bardzo dobrze więc postanowiłem trzymać to tempo. Nie dałem się ponieść tłumowi, który cały czas mnie wyprzedzał.
Na 5 km był punkt z wodą. Nie skorzystałem z niego bo wiedziałem, że dosłownie za chwilę – na ul. Kasprowicza ma na mnie czekać Ewa z wodą. Nie byłem bardzo spragniony, ale chciałem po prostu uzupełnić płyny, a Ewy nie ma! Zdenerwowany biegnę dalej. Przy wbieganiu na obwodnicę śródmiejską moja żona pojawia się. Daje mi wodę i już ją mam w zasięgu wzroku. Na 10 km biorę żel, popijam wodą i biegnę dalej swoim tempem. Pada deszcz, ale oprócz tego że buty robią się mokre to mi nie deszcz przeszkadza. Widzę pierwszego biegacza, który schodzi z trasy. Za Mostem Milenijnym biorę izotonik i dalej konsekwentnie biegnę swoim tempem. Obiegamy stadion i wbiegamy na Lotniczą. Przy ul. Metalowców stoją moi rodzice, moje dzieci, żona i syn Jacka i krzyczą „Do – mi – nik! Do – mi – nik!”. Bardzo przyjemna chwila. Na półmetku czuję się bardzo dobrze i biegnę dalej. Na Legnickiej znowu (tak jak na 30-tce) daje o sobie znać nasz problem z pralką – niewypłukane właściwie spodenki, w związku z czym na moich udach pojawia się piana. Tym razem wiem, że nie umieram i biegnę dalej. Na 25 km biorę cukier i wodę i biegnę dalej. Przed 30 km zaczynam odczuwać zmęczenie i spada mi tempo. Pojawia się pierwszy sygnał, że zaraz może być tylko gorzej. Umówiłem się z Ewą, że na 30 km poda mi żel i wodę i będzie już jechała do końca obok mnie. W tym czasie patrzę na zegarek i widzę wynik 3 godziny. Wynik lepszy o 30 minut niż na Wrocławskiej 30-stce więc w tym wszystkim pojawiła się nutka optymizmu. To także informacja – razem (z Jackiem i Łukaszem) jechaliśmy na start, razem się rozgrzaliśmy a tu moi koledzy siedzą już sobie na mecie a ja tu sam zostałem ;-) No zostawili mnie koledzy! ;-)
Mijam punkt z wodą, nie biorę na nim nic bo spodziewam się zaraz żony. Ale jej nie ma! Rozglądam się, patrzę do tyłu a jej nie ma! Znowu dopadają mnie nerwy. Pić mi się chce ponieważ ostatni raz piłem na 25 km. Włączam w głowie mapę i próbuję sobie przypomnieć gdzie jest kolejny wodopój. Tempo mi spada. Wyraźnie czuję, że brakuje mi żelu z 30 km. Ale biegnę. Ciągle się rozglądam i szukam wzrokiem żony. Gdy widzę na 32,5 km punkt z wodą zdaję sobie sprawę, że nie ma co się już oglądać – zostałem sam. Przechodzę do krótkiego marszu bo nogi przestają chcieć biec. Zjadam cukier, wypijam wodę i wracam do biegu. Tempo koszmarne – powyżej 7 min/km. Dalej obok Aquaparku znowu na chwilę przechodzę do marszu. Przy dworcu PKS tez chwilka marszu. Ale nie zatrzymuję się. Jestem ciągle w ruchu. Na ul. Komandorskiej piję 2 izotoniki, 2 wody, biorę cukier i decyduję się na banany. Myślę – już niedaleko, tylko 6 km. Dla mnie 6 km to teraz bułka z masłem. I czuję, że siły wracają. Nagle przed skrętem w Piłsudskiego pojawia się Ewa! Daje mi żel i przy rynku czuję wyraźną poprawę. Biorę się w garść i przyśpieszam. Od tego momentu to ja wyprzedzam innych. Biegnę w tempie 6:20 – 6:40. Na Sienkiewicza czuję, że jest naprawdę dobrze. Na 40 km piję izotonik, wbiegam na most Szczytnicki i spoglądam na zegarek. Widzę czas coś koło 4:13:00. Podejmuję decyzję – przyśpieszam, żeby na metę wpaść przed 4:30:00. Biegnę w tempie 6:00, czuję siłę więc przyśpieszam do 5:45. Patrzę na zegarek i dla pewności przyśpieszam do 5:30. Nie mogę uwierzyć, że mam tyle siły i zastanawiam się czy wytrzymam. Ciągle wyprzedzam innych zawodników. Z oddali widzę rondo przed Stadionem Olimpijskim i następuje zwątpienie – patrzę na zegarek i widzę, że przebiegłem więcej niż wskazują na to oznaczenia poszczególnych kilometrów. Wpadam na ostatnią prostą i finiszuję. Niestety dociera do mnie informacja, że nie dam rady przebiec całego dystansu poniżej 4:30:00. Dobiegając do mety widzę pacemakerów z balonikami z napisem 4:30:00. Wyłączam stoper i widzę 4:31:05. Spoglądając jednak później na osiągnięte tempo – 6:22 min/km uzmysławiam sobie, że pobiegłem lepiej o 1 sekundę na kilometr niż to wskazywał na kalkulator biegowy. Satysfakcja zatem jest podwójna (ukończenie i mój prywatny czas) a nawet potrójna – pokonałem kryzys w czasie kiedy opuściła mnie Ewa. Na mecie medal, peleryna i słyszę Jacka. Chwila rozmowy, gratulacje, biorę banana, wodę i izotonik. Idę się przebrać i wracam na metę. Jacek organizuje żurek bez kolejki, zjadamy go i rozpoczynamy powrót do domu. Do mostu Szczytnickiego idziemy razem z Mariuszem patrząc na kończących zawody kolejnych zawodników. Co za satysfakcja – widzieć spore grupy ludzi przed którymi udało się pokonać pierwszy w życiu Maraton. Dochodzimy do Placu Grunwaldzkiego i próbujemy złapać tramwaj. Podjeżdżamy do Placu Dominikańskiego a tam co chwilę podjeżdża tramwaj, ale żaden nam nie pasuje. W ten sposób dochodzimy do Palcu Jana Pawła gdzie w końcu wsiadamy w autobus i dojeżdżamy do domu. Dobry, aczkolwiek czasochłonny sposób na rozruszanie mięsni po biegu.
Przed drzwiami do mieszkania czeka na mnie tablica powitalna. Bardzo miły gest.
Kiedy Jacek w maju mówił, że we wrześniu pobiegnę Maraton nie wierzyłem w to. Konsekwentnie wykonywałem Jego zalecenia treningowe, które przyniosły sukces w Siechnicach i porażkę w Smolcu (poprzedzona fatalnymi czasami na treningach na wakacjach). Potem znowu optymizm po półmaratonie Henrykowskim i dół po Wrocławskiej 30-stce. Odbudowałem się jednak pod koniec sierpnia gdy w trakcie treningu na 25 km poprawiłem życiówkę z półmaratonu i z czasem 2:30:00 z niezbyt dużym zmęczeniem ukończyłem ten trening.
Vamos Amigos!
Klub Biegacza Vamos Amigos Wrocław